|
|
ROZDZIAŁ 5. WALKI NA ULICACH
Od samego początku staliśmy się z
Izraelem nieomal nierozłączni. Po trzech dniach Izrael przyszedł pod mój
dom i powiedział, że będzie "łomotanie" z Biskupami.
"Wreszcie będę miał okazję użyć
swojego rewolweru - pomyślałem - i bić się". Gdy Izrael przedstawiał plan
akcji, czułem, jak włosy jeżą mi się nad karkiem.
Gang Mau Mau miał zebrać się w Washington
Park, koło De Kalb. Mieliśmy tam być przed 21.00. Nasz radca wojenny spotkał
się już z radcą wojennym Biskupów i ustalił miejsce i czas walki; punktualnie
dziesiąta wieczór, na placu za szkołą numer 67,
- Weź swój rewolwer - powiedział
Izrael. - Wszystkie chłopaki biorą broń. Niektórzy zrobili sobie sami pisolety,
a Hector ma strzelbę z upiłowaną lufą. Damy szkołę tym Biskupom. Jak trzeba
będzie, to ich pozabijamy. A jak przegramy, to walcząc do końca. Jesteśmy
Mau Mau. Ci afrykańscy Mau Mau piją krew, człowieku, a my jesteśmy całkiem
jak oni.
Gdy przyszedłem do parku o wpół
do dziewiątej, gang już się zbierał. Broń pochowali na drzewach i w wysokiej
trawie, na wypadek, gdyby w pobliżu przechodzili policjanci. Ale żaden
policjant się nie pokazał. Izrael i Carlos wydawali rozkazy. Zanim wybiła
dziesiąta, ponad 100 chłopaków zebrało parku. Niektórzy mieli pistolety.
Większość miała noże. Kilku przyszło z kijami baseballowymi, maczugami
nabijanymi gwoździami albo z własnej roboty pałkami. Inni mieli łańcuchy
rowerowe, które, umiejętnie użyte, stanowiły niebezpieczną broń. Carlos
miał długi na dwie stopy bagnet, a Hector swoją strzelbę z obciętą lufą.
Część chłopaków miała iść o dwie ulice dalej i przekraść się na tyły terenu
szkolnego przy Park Avenue, żeby odciąć odwrót Biskupom. Mieli czekać,
aż rozpocznie się walka, a potem uderzyć od tyłu. Reszta z nas miała nadejść
od strony St. Edward Street i próbować zmusić Biskupów do odwrotu w kierunku
zaczajonej z tyłu grupy.
Ruszyliśmy cicho, wyciągając po
drodze broń z ukrycia.
Tico szedł koło mnie i uśmiechał
się.
- No jak, Nicky? Boisz się?
- Człowieku, nie! To jest to, na
co czekałem - powiedziałem odchylając kurtkę, żeby mógł zobaczyć mój rewolwer.
- Ile masz w nim kuł? - spytał Tico.
- Jest pełny. Cała piątka.
Tico gwizdnął cicho i powiedział:
- No, no, całkiem nieźle. Powinieneś
dostać któregoś z tych czarnych łobuzów, to jasne. A ja? Ja przyzwyczajony
jestem do swojego noża.
Rozbiliśmy się na małe grupki, żeby
przejść koło osiedlowego komisariatu na rogu ulic Auburn i St. Edward.
Uformowaliśmy się ponownie przed szkołą i Carlo dał sygnał do ataku.
Okrążyliśmy biegiem budynek szkoły
i wpadliśmy na boisko. Biskupi już na nas czekali.
- Hurrraaa! Bij! Zabij! - krzyczeliśmy,
pokonując biegiem odległość dzielącą nas od Biskupów.
Biegłem na przedzie wyciągając zza
pasa rewolwer. Izrael skręcił w bok, wywijając swoim kijem baseballowym.
Dokoła mnie kotłowały się chłopaki, wrzeszcząc, przeklinając i waląc na
odlew. Na boisku musiało być ze dwustu chłopaków, ale było ciemno i trudno
było odróżnić członków jednego gangu od drugiego. Zobaczyłem, jak na Hectora,
biegnącego przez boisko do koszykówki, wpadł ktoś z pokrywą od pojemnika
na śmieci. Hector wywrócił się i w tej samej chwili jego strzelba wypaliła
z głośnym hukiem. Czarny chłopak koło niego upadł na twarz i z rany na
głowie polała mu się krew. Podbiegłem i kopnąłem go. Wrażenie było takie,
jakbym kopnął worek ziarna.
Nagle ktoś pchnął mnie od tyłu tak
silnie, że upadłem na twardy asfalt boiska do koszykówki. Wyciągnąłem ręce,
by zamortyzować upadek, i poczułem, że zdzieram sobie skórę z dłoni. Obejrzałem
się, żeby zobaczyć, kto mnie popchnął, i zdążyłem uchylić się w chwili,
gdy kij baseballowy uderzał t koło mojej głowy tak silnie, że usłyszałem,
jak pęka. Gdyby cios trafił w moją głowę, zostałbym zabity.
\V tym momencie reszta naszego gangu
zaatakowała z tyłu i Mau Mau wydali potężny okrzyk:
Bij! Zabij!
Podniosłem się na nogi i zobaczyłem,
że Biskupi zaczęli popłochu biec w kierunku przejść na St. Edward. Izrael
z tyłu za mną krzyczał:
- Strzelaj do tego, Nicky, strzelaj!
Pokazywał na małego chłopaka, który
próbował uciekać, ale był ranny i trochę biegł, a trochę szedł, kulejąc,
za uciekającymi Biskupami. Wycelowałem w chwiejącą się postać i pociągnąłem
za spust. Pistolet wypalił, ale chłopak uciekał dalej. Chwyciłem pistolet
oboma rękami i znowu pociągnąłem za spust.
- Dostał! Człowieku, dostał!
Chłopiec, trafiony w biodro, wywrócił
się. Czołgał się jeszcze, gdy Izrael złapał mnie za rękę i krzyknął:
- Zwiewajmy, stary! Gliny idą!
Słychać było gwizdki policyjne i
krzyki przed szkołą, gdzie gliniarze zaczęli otaczać uciekających Biskupów.
Pobiegliśmy w przeciwnym kierunku, rozpraszając się na tyłach terenu szkolnego.
Gdy przełaziłem przez ogrodzenie, spojrzałem za siebie. W mroku widać było
trzech chłopaków leżących nieruchomo na ziemi. Kilku innych siedziało i
trzymało się za zranione miejsca. Cała bitwa nie zajęła więcej niż dziesięć
minut.
Minęliśmy sześć czy siedem przecznic,
dopóki brak tchu nie zmusił nas do zatrzymania się. Carlos i dwóch innych
chłopaków dołączyli do nas i wskoczyli do rowu za stacją napraw samochodów.
Izrael nie mógł złapać oddechu,
ale śmiał się tak bardzo, że się zakrztusił.
- Widzieliście tego wariata, Nicky'ego?
- wydusił z siebie pomiędzy jednym atakiem śmiechu a drugim.
- Ludzie, on chyba myślał, że to
jest film kowbojski i strzelał w powietrze.
Inni, łapiąc oddech, też się śmiali.
Dołączyłem do nich. Leżeliśmy w tym rowie na plecach i zaśmiewaliśmy się
do rozpuku. Izrael, łapiąc oddech, wycelował palcem wskazującym w niebo
i wykrztusił:
- Bach! Bach! Bach! - i znowu zaniósł
się śmiechem.
Reszta z nas trzymała się za brzuchy,
tarzaliśmy się w rowie, to chichocząc, to śmiejąc się na całe gardło.
Czułem się doskonale. Widziałem,
jak polała się krew. Strzeliłem do kogoś, może go nawet zabiłem. I zwialiśmy.
Nigdy dotąd nie miałem takiego poczucia więzi z kimś, jak tu, w tym rowie,
z tymi chłopakami. Było to prawie tak, jak byśmy byli rodziną. Po raz pierwszy
w życiu czułem, że komuś na mnie zależy.
Izrael wyciągnął rękę i położył
ją na moim ramieniu:
- Jesteś w porządku, Nicky... Długo
szukałem kogoś takiego jak ty. Jesteśmy podobni do siebie: obaj jesteśmy
kopnięci.
Znowu wybuchnęliśmy śmiechem, ale
czułem, że o wiele lepiej być kopniętym, na którym komuś zależy, niż być
normalnym, ale zawsze samotnym.
- Słuchajcie, może byśmy się czegoś
napili? - powiedział Carlos, ciągle jeszcze podekscytowany wypadkami tego
wieczoru. - Kto ma forsę?
Wszyscy byliśmy spłukani.
- Zorganizuję trochę forsy - odezwałem
się.
- Jak? Obrobisz kogoś? - spytał
Izrael.
- Zgadłeś, stary. Pójdziesz ze mną?
Izrael stuknął mnie pięścią w ramię:
- Jesteś dobry, Nicky. Człowieku,
ty zupełnie nie masz serca, nic nie czujesz. Chcesz się tylko bić. Chodźmy,
stary. Idziemy z tobą.
Spojrzałem na Carlosa, myśląc, że
on poprowadzi. Ale Carlos stał i czekał, gotów pójść za mną. To była dla
mnie pierwsza wskazówka, że chłopaki pójdą zawsze za tym, który jest najokrutniejszy,
najbardziej żądny krwi, najodważniejszy.
Wstaliśmy z rowu i przebiegliśmy
przez ulicę w mrok jednego z zaułków. Stąd widać było światło w jadłodajni
na rogu czynnej całą noc. Wszedłem tam pierwszy.
W jadłodajni były trzy osoby. Dwie
za kontuarem, a trzecia - starszy mężczyzna, zszedł właśnie ze stołka przy
barze i płacił za swój posiłek. Podszedłem do niego i pchnąłem go na kontuar.
Odwrócił się zaskoczony i przestraszony. Gdy otwarłem nóż i lekko przycisnąłem
do jego brzucha, wargi zaczęły mu drżeć.
- No, dalej, stary! Dawaj to! -
powiedziałem wskazując głową banknoty, które trzymał w ręce.
Mężczyzna za kontuarem ruszył w
kierunku automatu telefonicznego wiszącego na ścianie. Izrael otworzył
nóż, złapał za fartuch pod szyją, przyciągnął silnie do siebie nad ladą
i powiedział:
- Ej ty, chcesz, żebym cię zabił?
Usłyszałem, jak kobieta gwałtownie
nabrała powietrza i chwyciła się za usta, by stłumić krzyk. Izrael pchnął
barmana na tacę z ciastkami i zdjął słuchawkę.
- Chcesz zadzwonić po gliniarzy,
grubasie? - powiedział uśmiechając się szyderczo.
- No to łap.
Zerwał przewód słuchawki i rzucił
nią w barmana.
- Dzwoń se po nich.
Barman złapał słuchawkę i stał oszołomiony.
.- Pośpiesz się stary. Nie mogę
czekać całą noc - warknąłem cło stojącego przede mną mężczyzny. Uniósł
drżącą rękę a ja wyszarpnąłem mu banknoty.
-- To wszystko? - spytałem.
Próbował odpowiedzieć, ale nie udało
mu się wydobyć głosu. Oczy podeszły mu w górę, ślina pociekła z kącika
ust i zaczął śmiesznie postękiwać.
- Zjeżdżajmy - powiedział jeden
z chłopaków.
Carlos uderzył w klawisz kasy, zgarnąl
wszystkie banknoty i cofnęliśmy się do wyjścia. Stary upadł na kolana,
chwycił się za pierś i jakoś tak cmokał śmiesznie.
- Hej, czekajcie! - zawołał Izrael
i złapał pełną garść drobnych z kasy. Monety potoczyły się po podłodze.
Izrael zachichotał i powiedział:
- Nigdy nie wychodźcie z restauracji
nie zostawiając napiwku.
Roześmialiśmy się wszyscy. Kobieta
i mężczyzna stali przerażeni u drugiego końca kontuaru, a stary klęczał
na podłodze, zgięty w pasie.
Chwyciłem ciężką cukiernicę z całej
siły rzuciłem nią w wielkie okno od ulicy.
- Człowieku! Zwariowałeś? - zawołał
Carlos, gdy rzuciliśmy się do ucieczki.
- Ściągniesz nam na kark wszystkich
gliniarzy z całego Brooklymu. Zwiewamy siad!
Stary upadł twarzą na podłogę, a
my popędzieliśmy przez ciemne ulice do domu, śmiejąc się i pokrzykując.
Dwa miesiące później Carlosa złapała
policja i dostał 6 miesięcy. Tej samej nocy cały gang zebrał się w auli
szkoły numer 67. Nikomu nie wolno było przebywać na terenie szkoły po lekcjach,
ale uzgodniliśmy to z Firpo, wiceprezesem Kapelanów, którego stary był
dozorcą w tej szkole i pozwalał nam przeprowadzać nocami zebrania w auli,
bo bał się o swojego syna. Tej nocy wybraliśmy Izraela na prezesa, a ja
zostałem jednogłośnie wybrany wiceprezesem.
Po zebraniu zrobiliśmy ubaw w suterenie
szkoły. Była kupa dziewczyn z gangu i jeden z chłopaków przedstawił mnie;
swojej siostrze, Lydii, która mieszkała naprzeciw szkoły. Bawiliśmy się
długo. Paliliśmy "trawę", pili tanie wino, niektóre pary szły na ciemną
klatkę schodową popieścić się, inne tańczyły przy gramofonie.
Pociągnąłem Lydię za rękę.
- Chodźmy stąd.
Gdy wychodziliśmy ze szkoły, Lydia
przytuliła się do mnie.
- Jestem twoja na zawsze, Nicky.
Kiedy tylko będziesz mnie chciał, będę twoja.
Poszliśmy do Washington Park, ale
nie było tam żadnego odosobnionego miejsca. W końcu podsadziłem Lydię na
ogrodzenie i upadła śmiejąc się po drugiej stronie. Poszedłem w jej ślady
i leżeliśmy objęci wśród wysokiej trawy. Pieściłem Lydię, a ona chichotała.
Nagle odniosłem wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Podniosłem wzrok na stojący
po drugiej stronie ulicy budynek i zobaczyłem twarze kilkunastu dziewczyn
przyglądających się nam z okien domu pielęgniarek. Poczułem się tak, jakbyśmy
się kochali na scenie w operze.
Zacząłem się podnosić i Lydia spytała:
- Co się stało?
- Popatrz w górę. Całe to przeklęte
miasto patrzy na nas - szepnąłem.
- No to co? - zachichotała Lydia
i pociągnęła mnie w dół.
Później wiele razy przychodziliśmy
do parku, zupełnie nie zwracając uwagi na zaciekawione twarze w oknach
ani na inne pary, mogące leżeć w trawie niedaleko nas.
Następne cztery miesiące zeszły
mi na walkach, rabunkach i innych zajęciach w gangu. Cztery razy brała
mnie policja, ale nigdy nie potrafili mi niczego udowodnić i wypuszczali
mnie z ostrzeżeniem.
Członkowie gangu lubili mnie i szanowali.
Nie bałem się niczego i równie chętnie biłem się w biały dzień, jak i pod
osłoną nocy.
Pewnego dnia jeden z Mau Mau powiedział
mi, że Lydia wydała mnie jednemu z Apaczów. Ogarnęła mnie wściekłość i
oznajmiłem, że ją zabiję. Poszedłem do swojego mieszkania po rewolwer.
Jeden z chłopaków powiedział o tym bratu Lydii, który pobiegł ją ostrzec.
Kiedy przyszedłem do jej mieszkania, zastałem tam Luisa, jej starszego
brata. Luis powiedział mi, że poprzedniego wieczora ten Apacz dopadł Lydię
na ulicy i bił ją, chcąc się dowiedzieć, gdzie mieszkam, żeby przyjść do
mnie i zabić mnie.
Wyszedłem z mieszkania Lydii i poszedłem
do Izraela, poszliśmy razem szukać tego Apacza, o którym mówił Luis. Znaleźliśmy
go na rogu Lafayette i Fort Greene, przed Harry's Meat House. Szóstka Mau
Mau otoczyła nas ciasnym kręgiem. Zwaliłem tego chłopaka na ziemię i walnąłem
go żelazną rurką. On zaczął błagać, żebym go nie zabijał. Chłopaki z mojego
gangu zaczęły się śmiać, a ja zacząłem go raz po razie okładać rurką, aż
był cały zakrwawiony. Przechodnie zaczęli uciekać. W końcu nie mógł już
ruszać rękami, żeby się zasłaniać od uderzeń. Wtedy zacząłem walić go z
całej siły po ramionach i nie przestałem, dopóki nie stracił przytomności
leżąc w kałuży krwi.
- Ty parszywy draniu! To cię nauczy
bić moją dziewczynę - powiedziałem i zwialiśmy.
Spieszyłem do Lydii, żeby jej powiedzieć,
co zrobiłem w obranie jej honoru, chociaż jeszcze godzinę temu byłem gotów
ją zabić.
W miarę upływu lata walki na ulicach
nasiliły się. Upał w mieszkaniach był nie do wytrzymania i zostawaliśmy
na ulicach większą część nocy. Rzadko która noc mijała bez jakiejś akcji
gangu.
Żaden z nas nie miał samochodu.
Jeśli chcieliśmy się gdzieś udać, jechaliśmy metrem albo kradliśmy samochód.
Nie umiałem prowadzić, ale pewnej nocy przyszedł do mnie Mannie Durango
i powiedział:
Chodź, rąbniemy auto i przejedziemy
się.
- Masz coś upatrzonego? - spytałem.
- Tak, stary. Zaraz za tym blokiem.
Jest bombowy, a jakiś idiota zostawił w środku kluczyki.
Poszedłem z nim i rzeczywiście stał
tam przed domem, ten wóz. Mannie miał rację. Wóz był bombowy: Chevrolet
ze składanym dachem. Wskoczyliśmy do środka i Mannie usiadł za kierownicą.
Rozsiadłem się w fotelu i paliłem papierosa, strząsając popiół nad drzwiczkami
jak jaki bogacz. Mannie kręcił kierownicą tam i z powrotem i naśladował
pisk opon i ryk silnika:
- Rrrrrrruummmmmm! Rrruuuuuummmmni!
Zacząłem się śmiać.
- Hej, Mannie, czy ty na pewno potrafisz
poprowadzić ten wóz?
- Jasne, stary. Tylko się przypatrz.
Przekręcił kluczyk tkwiący w stacyjce
i silnik zawarczał. Włączył wsteczny bieg i nadepnął na pedał gazu. Samochód
wyrżnął w stojący za nim wóz dostawczy. Usłyszeliśmy, jak sypie się szkło.
- Człowieku! - zawołałem ze śmiechem.
- Jesteś naprawdę dobrym kierowcą. Świetnie sobie z tym radzisz. Zobaczymy,
jak ci pójdzie do przodu.
Mannie szarpnął dźwignię biegów
do przodu, a ja zaparłem się w fotelu, bo wóz skoczył do przodu prosto
na stojący przed nami samochód. Znowu usłyszeliśmy huk i sypiące się szkło.
Śmialiśmy się tak bardzo, że nie
zauważyliśmy mężczyzny, który z krzykiem wybiegł z bramy stojącego obok
domu.
- Wynoście się do diabła z mojego
auta, parszywe portorykańskie gnojki! - wrzasnął, próbując mnie wyciągnąć
z samochodu.
Mannie wrzucił wsteczny bieg i auto
pociągnęło mężczyznę do tyłu. Porwałem leżącą na przednim siedzeniu butelkę
od coca-coli i tak wyrżnąłem go w rękę, którą rozpaczliwie chwytał za krawędź
drzwiczek, że zawył z bólu. Mannie wrzucił jedynkę i pomknęliśmy ulicą.
Ciągle siedziałem rozparty w fotelu i śmiałem się. Wyrzuciłem butelkę na
chodnik. Słychać było, jak rozbiła się za nami z brzękiem.
Mannie nie umiał prowadzić. Z piskiem
opon skręcił za róg i wjechał pod prąd w Park Avenue. Ledwo uniknęliśmy
zderzenia z dwoma samochodami, a trzeci z rykiem klaksonu wjechał na chodnik,
uciekając przed czołowym zderzeniem. Obaj śmialiśmy się i wrzeszczeli na
całe gardło. Mannie przejechał przez stację obsługi i skręcił w boczną
ulicę.
- Chodź, spalimy tego grata - powiedział.
- Nie, człowieku, to jest piękny
samochód. Zostawmy go sobie. Chodź, pokażemy go dziewczynom.
Ale Mannie nie umiał zawrócić i
w końcu wjechał z rozpędem w tył stojącej tam ciężarówki. Wyskoczyliśmy
z auta na chodnik i uciekliśmy, zostawiając pokiereszowany samochód wbity
pod skrzynię ciężarówki.
Lubiłem Manniego, bo był taki jak
ja. Nawet się wtedy nie domyślałem, jak okropny los go czeka.
Każdy dzień wypełniała nam gorączkowa
działalność przestępcza. Noce były jeszcze gorsze. Pewnej nocy Tony i czterech
innych chłopaków złapali wracającą do domu kobietę i zaciągnęli ją do parku,
gdzie cała piątka przeleciała ją po dwa razy. Tony chciał ją udusić swoim
pasem. Kobieta rozpoznała go potem i posadzili go do wiezienia na dwanaście
lat.
Dwa tygodnie później we dwunastu
złapaliśmy chłopaka, Włocha, który szedł przez rejon Mau Mau. Otoczyliśmy
go i zwalili na ziemię. Stanąłem nad nim i zacząłem go straszyć nożem:
zamierzałem się w jego grdykę i stukałem czubkiem ostrza w guziki jego
koszuli. Chłopak zaczął mi wymyślać i wytrącił mi nóż z ręki. Zanim zdążyłem
się ruszyć, Tico porwał nóż i ciachnął go przez twarz. Chłopak zawył, a
Tico zdarł z niego koszulę i wyciął mu na plecach wielkie "M".
- To cię nauczy nie włazić na teren
Mau Mau - powiedział.
Uciekliśmy, zostawiając na chodniku
zalanego krwią chłopaka.
Codziennie gazety przynosiły opisy
morderstw na podwórkach, w metro, w bocznych ulicach, na klatkach schodowych
czynszowych domów, w przejazdach między blokami. Noc w noc gangi staczały
ze sobą walki.
Władze szkolne Technikum Brooklyńskiego
założyły grube żelazne kraty na wszystkie drzwi i okna budynku szkolnego.
Okratowane zostały nawet okna na piątym piętrze. Wielu właścicieli sklepów
kupowało psy policyjne i zostawiało je w stepach na noc.
Gangi stawały się coraz lepiej zorganizowane,
tworzyły się też nowe. W naszej okolicy powstały trzy nowe gangi: Wicekrólowie
i Quentos.
Wkrótce odkryliśmy, że prawo miasta
Nowy Jork zabrania policjantom rewidowania dziewcząt. Od tego czasu dziewczęta
zaczęły nosić nasze noże i rewolwery, które braliśmy od nich w razie potrzeby.
Jeśli gliniarz chciał nas zrewidować, dziewczyny stawały niedaleko i krzyczały:
- Zostaw go w spokoju, glino! On
nic nie ma. On jest czysty. Spróbuj mnie obmacać tymi swoimi brudnymi łapami,
to cię wsadzę do twojego własnego pudła. Hej, gliniarzu, chcesz mnie dotknąć
swoimi łapskami? No chodź!
Nauczyliśmy się robić prymitywne
pistolety kalibru 22 z anten samochodowych i elementów zamków do drzwi.
Pistolety te czasem wybuchały w rękach chłopaków albo strzelały w przeciwną
stronę i oślepiały. Ale produkowaliśmy je w dużych ilościach i sprzedawali
członkom innych gangów, wiedząc, że skierują je przeciwko nam, gdy tylko
nadarzy się okazja.
Tego lata 4 Lipca wszystkie gangi
zebrały się na Coney Island. Gazety oszacowały, że ponad 8000 członków
gangów młodzieżowych wcisnęło się na teren Coney Island. Nikt z nich nie
zapłacił. Po prostu przeszli przez bramę i nikt nie śmiał się odezwać.
To samo było z jeżdżeniem metrem.
l sierpnia Izraela zabrała policja.
Kiedy go wypuścili, powiedział, że dookoła niego robi się gorąco i chce
sobie na jakiś czas dać spokój, dopóki sprawy nie przycichną. Zgodziliśmy
się i gang wybrał mnie na prezesa, a Izraelowi pozwolił być wiceprezesem,
dopóki się wszystko nie uspokoi. Było to po sześciu miesiącach od mojego
wstąpienia do gangu.
Wkrótce zorientowałem się, że wszyscy
boją się Mau Mau i że ja osiągnąłem szeroki rozgłos jako krwiożerczy zabijaka.
Pławiłem się w chwale.
Pewnego wieczora poszliśmy na wielką
zabawę, organizowaną przez ośrodek przy kościele św. św. Edwarda i Michała.
Kościół próbował robić coś, żeby młodzież nie wałęsała się po ulicach,
i w stołówce poniżej komisariatu policji co weekend organizował zabawy.
W każdy piątek wieczorem grał tam duży zespół i wszyscy członkowie gangów
przychodzili do ośrodka potańczyć. Gromadzili się dookoła budynku, pili
piwo i tanie wino. Tydzień wcześniej upiliśmy się i kiedy księża chcieli
nas uspokoić, pobiliśmy ich i opluli. Przyszła policja i rozpędziła nas.
Rzadko kiedy piątkowa zabawa w stołówce nie kończyła się awanturą.
Tego wieczora poszedłem tam z Mannie
i Paco. Piliśmy dużo i palili marihuanę. Przyuważyłem niezłą blondynkę
i tańczyłem z nią kilka razy. Powiedziała mi, że jej brat ma kłopoty z
Widmowymi Władcami. Chcą go zabić.
Gdzie jest twój brat? - spytałem.
- Nikt go nie tknie, jak ja zabronię. Chcę z nim pogadać.
Zaprowadziła mnie na koniec sali
i przedstawiła swojego
- powiedział mi, że Widmowi Władcy
z Bedford Avenue chcą go zabić za umawianie się z dziewczyną z ich gangu.
Chłopak był pijany i przerażony.
- Wiesz co - powiedziałem - masz
niezłą siostrę. Myślę że ją gdzieś zabiorę. Spodobała mi się i dlatego
zaopiekuje się też tobą.
Umówiłem się już z dziewczyną do
kina. Oświadczyłem, że musi robić wszystko, co zechcę, bo jestem prezesem
Mau Mau. Przestraszyła się i powiedziała, że pójdzie ze mną, ale nie chce,
żeby inne chłopaki też się z nią zabawiały. Pocałowaliśmy się i powiedziałem
jej, że jak długo będzie ze mną, będzie, pod moją opieką.
W tym momencie do sali weszło trzech
Widmowych Władców. Ubrani byli w jaskrawe marynarki i kraciaste spodnie,
z długimi dewizkami. Jeden z nich, kręcąc w palcach dewizką, podszedł i
mrugnął do blondynki. Dziewczyna cofnęła się, a ja objąłem ją ramieniem.
- Hej, mała - powiedział szyderczo
chłopak. - Może pójdziesz ze mną? Mój brat ma tu przed domem samochód i
możemy mieć dla siebie całe tylne siedzenie.
- Chcesz być zabity? - warknąłem.
- Ty, ważniaku - roześmiał się Widmowy
Władca. - Planujemy już zabicie twojego zalanego przyjaciela. Moglibyśmy
przy okazji zabić i ciebie, gnojku!
Mannie parsknął pogardliwie. Chłopak
odwrócił się gwałtownie:
- Kto to zrobił?
Mannie zaczął się śmiać, ale ja,
przeczuwając kłopoty, powiedziałem:
- Nikt.
Zacząłem się cofać, ale chłopak
rzucił się na Manniego zwalił go na ziemię. Prócz Izraela, Mannie był moim
najlepszym przyjacielem i nikomu nie uszłoby coś takiego na sucho. Skoczyłem
i z całej siły uderzyłem chłopaka w plecy, w okolicę nerek. Chłopak zawył
z bólu i złapał się za uderzone miejsce
Mannie pozbierał się i wyciągnął
nóż. Ja sięgnąłem po swój, bo chłopaki w sali utworzyły półkole i ruszyły
na nas.
Było ich za dużo, żeby się z nimi
bić, więc zaczęliśmy się cofać ku drzwiom. Gdy wyszliśmy na schody, jakiś
wielki chłopak skoczył na mnie z nożem. Nie trafił, ale nóż rozciął mi
marynarkę. Gdy chłopak przelatywał obok mnie, walnąłem go w tył głowy i
kopnięciem strąciłem z betonowych schodów. Skoczyło na mnie dwóch następnych.
Mannie szarpnął mnie za marynarkę i odskoczyliśmy.
- Chodźmy! - krzyknąłem. - Skoczę
po Mau Mau i spalimy tę budę.
Tamci spojrzeli po sobie. Nie wiedzieli,
że jestem Mau Mau, bo tego wieczora byłem w garniturze i krawacie. Zaczęli
się wycofywać do sali, a ja i Manie odwróciliśmy się i poszliśmy.
Następnego dnia wpadłem po Manniego
i Paco. Mieliśmy iść poszukać Santo, Widmowego Władcy, który odgrażał się
bratu tej blondynki. Obaj z Manniem popiliśmy zdrowo i mieliśmy nieźle
w czubie. Poszliśmy do cukierni na Trzeciej Ulicy i zobaczyliśmy tam kilku
Widmowych Władców.
- Który z was jest Santo? - spytałem.
Jeden z nich spojrzał w kierunku wysokiego kędzierzawego chłopaka.
- Słuchaj, kochasiu, jak masz na
mię? Santo Claus? - spytałem.
Mannie się roześmiał, a ten chłopak
odwrócił się do mnie i nazwał mnie sk-synem.
- Ty, mały, chyba ci się coś pomyliło.
Wiesz, co to są Mau Mau?
- Tak, słyszałem o nich. Ale oni
nie są tacy głupi, żeby się tutaj włóczyć.
- Dzisiaj się tutaj włóczą, kochasiu.
To są właśnie Mau Mau. A ja mam na imię Nicky. Jestem ich prezesem. Na
zawsze zapamiętasz to imię, kochasiu.
Właściciel cukierni sięgnął po słuchawkę
telefonu.
Włożyłem rękę do kieszeni i wyciągnąłem
palec przez materiał, jakbym tam miał schowany pistolet.
- Ty! - krzyknąłem. - Połóż to!
Wszyscy cofnęli się przestraszeni.
Podszedłem do Santo i dwukrotnie uderzyłem go w twarz. Drugą rękę ciągle
trzymałem w kieszeni.
- Może teraz mnie zapamiętasz, kochasiu.
Santo cofnął się i uderzyłem go
w żołądek.
- Chodźmy stąd - powiedziałem do
Paco. - Te dzieci się przestraszyły
Odwróciliśmy się i ruszyliśmy ku
wyjściu. Splunąłem przez ramię i powiedziałem:
Na drugi raz powiedz mamusi, zęby
ci założyła pieluszkę zanim cię puści z domu. Jesteś jeszcze dzidziuś.
Roześmialiśmy się i wyszliśmy.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy,
Mannie wsadził rękę do kieszeni kurtki, i wycelował palcem przez materiał.
_ Bach! Bach! Już jesteś trup! -
zawołał.
Roześmialiśmy się i powoli poszliśmy
ulicą.
Tego samego wieczora przyszedł Izrael
i powiedział, że Widmowi Władcy przygotowują się do wielkiej wojny z powodu
bójki w cukierni.
Skoczyliśmy z Izraelem po Manniego
i udaliśmy się w rejon Widmowych Władców, żeby ich zaskoczyć. Kiedy podeszliśmy
w pobliże Mostu Brooklyńskiego, rozdzieliliśmy się. Izrael i Mannie ruszyli
za blok, a ja poszedłem prosto. Po chwili usłyszałem wołanie Izraela i
pobiegłem za dom. Okazało się, że Izrael i Mannie zaskoczyli samotnego
Widmowego Władcę. Teraz leżał na chodniku i błagał o litość.
- Ściągnijcie mu portki - zarządziłem.
Chłopcy rozpięli mu pas, ściągnęli spodnie i wrzucili je do ścieku. Potem
zdarli z niego kalesony.
- Wstawaj, dziwolągu, i biegiem
marsz! Patrzyliśmy, jak ucieka przerażony, śmialiśmy się i wyzywali go.
- Chodźcie - powiedział Izrael -
nie ma tu już żadnego
z tych łachmytów. Wracamy do domu.
Zawróciliśmy, gdy nagle otoczyło
nas kilkunastu Widmowych Władców. Wpadliśmy w zasadzkę. Rozpoznałem wśród
nich również kilku członków gangu żydowskiego. Jeden chłopak skoczył na
mnie z nożem, ale walnąłem go rurką. Rzucił się na mnie drugi, więc odwinąłem
się i uderzyłem go rurką w bok głowy.
Nagle poczułem, jakby mi coś eksplodowało
z tyłu czaszki i znalazłem się na chodniku. Czułem się tak, jakby mi lada
moment miała głowa odlecieć. Gdy próbowałem popatrzeć w górę, ktoś kopnął
mnie w twarz nabijanym gwoździami butem. Ktoś inny kopnął mnie w krzyże.
Próbowałem się podnieść, ale dostałem rurką nad okiem. Wiedziałem, że mnie
zabiją jeśli nie ucieknę, ale nie byłem w stanie się podnieść.
Opadłem znów twarzą na chodnik i
poczułem, że ten chłopak w podkutych butach skoczył na moje nogi, a potem
na pośladki. Gwoździe w jego butach były wyostrzone jak brzytwy. Czułem,
jak ostra stal przecina mi spodnie i rozdziera ciało na biodrach i pośladkach.
Zemdlałem z bólu.
Gdy wróciła mi świadomość, Izrael
i Mannie wlekli mnie przejściem między domami. Musiałem być poważnie pokaleczony,
bo nie mogłem ruszać nogami.
- Szybko, szybko - powtarzali Mannie
i Izrael. - Te dranie zaraz tu wrócą. Musimy zwiewać.
Znów zemdlałem z bólu, a gdy się
ocknąłem, leżałem na podłodze w swoim mieszkaniu. Chłopcy wlekli mnie przez
całą drogę i na górę do mojego pokoju. Pomogli mi wczołgać się na łóżko,
gdzie znów zemdlałem. Gdy odzyskałem przytomność, słońce mocno przygrzewało
przez okno. Wygramoliłem się z łóżka. Byłem tak zesztywniały, że ledwo
mogłem się ruszać. Dolną połowę ciała miałem pokrytą zakrzepłą krwią. Próbowałem
zdjąć spodnie, ale przywarły do ran i wydawało mi się, że zdzieram własną
skórę. Powlokłem się piętro niżej, do wspólnej łazienki, i w ubraniu wszedłem
pod prysznic. Stałem pod nim tak długo, aż zaschnięta krew rozmiękła i
udało mi się oderwać przyklejoną odzież. Biodra i plecy miałem całe pokryte
ranami, pełne siniaków. Powlokłem się nago na górę. Przypomniał mi się
chłopak, uciekający ulicą bez spodni.
"O rany! - pomyślałem. - Gdyby on
mnie teraz zobaczył".
Dowlokłem się do swojego pokoju
i resztę dnia spędziłem opatrując rany. Pozycja prezesa Mau Mau była niezła,
ale od czasu do czasu równała się niemal samobójstwu. Tym razem prawie
tak się stało.
Powrót do spisu treści
|