|
|
16. Z CHRYSTUSEM W HARLEMIE
Dawid był przeważnie w rozjazdach,
rekrutując pracowników na lato i zbierając pieniądze na Centrum. W miarę
upływu czasu miał coraz mniej osobistych kontaktów z narkomanami i znalazł
się w sytuacji administratora - w roli, której, co było widać, wcale nie
pragnął, ale do której zmusiły go okoliczności.
Większość naszej pracy w terenie
wykonywaliśmy podczas ulicznych nabożeństw i spotkań na rogach ulic. Prawie
codziennie ustawialiśmy nasze podium i głośniki w którymś z nowojorskich
gett.
Pewnego dnia Mario, ja i jeszcze
kilka osób pojechaliśmy naszym mikrobusem w serce hiszpańskiego Harlemu.
Rozdawaliśmy nasze traktaty próbując ściągnąć trochę ludzi na nabożeństwo
uliczne, ale prawie nikt się nami nie zainteresował.
Mario powiedział do mnie:
- Ściągnę tu kupę ludzi.
- Dzisiaj nic z tego nie będzie
- odpowiedziałam. - Nikogo to nie interesuje. Możemy się spokojnie spakować
i jechać do domu.
- Nie - powiedział Mario. - Będziemy
tu mieli tłum. Ustawiaj głośniki. Nie minie godzina i będziemy tu mieli
takie wielkie zgromadzenie, jak jeszcze nigdy.
- Człowieku, jak chcesz mieć zgromadzenie
bez ludzi? Dziś ich to po prostu nie interesuje.
- Nic się nie bój. Zostaw to mnie
- powiedział Mario, uśmiechając się skromnie, po czym pobiegł i zniknął
za rogiem.
Zaczęliśmy ustawiać sprzęt. Pracowaliśmy,
kierowani wyłącznie wiarą. Czułem się jak Noe budujący swoją arkę na suchym
szczycie góry. Ale stukaliśmy zawzięcie młotkami, wierząc, że Bóg ześle
ulewę.
I zesłał. Skończyliśmy w piętnaście
minut i znowu stanąłem na rogu, rozdając traktaty, kiedy zobaczyłem gromadę
chłopaków nadbiegających w moim kierunku. Wywijali pałkami, kijami baseballowymi
i wrzeszczeli na całe gardło. Odwróciłem się, chcąc wracać na podium i
wtedy zobaczyłem drugą gromadę chłopaków, nadciągającą z przeciwnej strony
z wrzaskiem i wywijaniem kijami. "Muszę stąd zwiewać - pomyślałem. - Te
chłopaki będą się prać". Ale było już za późno. Otoczyły mnie wrzeszczące,
rozpychające się łokciami gangi. Czekałam, kiedy rozpocznie się walka.
Nagle zobaczyłem Maria, nadbiegającego
zaułkiem między blokami i krzyczącego ku schodkom pożarowym:
- Hej, słuchajcie wszyscy! Przywódca
okrutnego gangu Mau Mau z Brooklynu będzie przemawiał za piętnaście minut.
Chodźcie go posłuchać! Chodźcie posłuchać wielkiego Nicky'ego Cruza, najgroźniejszego
człowieka w Brooklynie! Przyjdźcie przygotowani na wszystko! To niebezpieczny
morderca!
Chłopcy wysypywali się z domów,
zbiegali po schodkach przeciwpożarowych i pędzili w moją stronę. Tłocząc
się wokół mnie, wołali:
- Gdzie jest Nicky? Chcę go zobaczyć.
Gdzie jest ten przywódca Mau Mau?
Mario podszedł do mnie, uśmiechając
się od ucha do ucha.
- Widzisz? Mówiłem ci, że zwołam
tu tłum. Rozejrzeliśmy się. Rzeczywiście, Mario zwołał tłum. Chyba z 300
chłopaków kotłowało się na ulicy. Pokręciłem głową.
- Mam nadzieję, że nas tu nie pozabijają.
Człowieku, te chłopaki są zdolne do wszystkiego.
Mario wciąż się uśmiechał, jeszcze
dysząc po biegu.
- Dalej, kaznodziejo, wierni na
ciebie czekają.
Nie otarłszy nawet spoconej twarzy,
wspiął się na podium, podszedł do mikrofonu i wyciągnął rękę, dając znać,
że chce przemawiać. Chłopcy uciszyli się, a on rozpoczął w sposób, w jaki
konferansjer podczas karnawału zwraca uwagę ludzi na coś, co dzieje się
w innej sali.
- Panie i panowie. Dziś jest wielki
dzień! Będzie do was mówił przywódca słynnych z okrucieństwa Mau Mau, najniebezpieczniejszy
człowiek w Nowym Jorku, postrach młodych i starych. Tylko że on nie jest
już przywódcą. Jest byłym przywódcą. I dziś powie wam, dlaczego nie jest
już w gangu i dlaczego przeszedł na stronę Jezusa. A teraz oddaję głos
samemu NICKY'EMU CRUZOWI, eks-przywódcy gangu Mau Mau!
Gdy Mario wykrzykiwał zakończenie
swojej zapowiedzi, wyskoczyłem na podium i stanąłem przed mikrofonem. Chłopcy
z tłumu zaczęli krzyczeć i klaskać. Stałem na podium, uśmiechałem się i
machałem ręką, a oni bili mi brawo. Wielu z nich znało mnie albo czytało
o mnie w gazetach. Około dwustu dorosłych zgromadziło się za młodzieżą.
Zajechały dwa samochody policyjne - po jednej z każdej strony tłumu.
Wyciągnąłem ramiona, a krzyki, gwizdy
i oklaski umilkły. W jednej chwili tłum się uciszył.
Czułem się szczególnie natchniony
przez Ducha Świętego, gdy zacząłem mówić. Słowa przychodziły mi lekko i
bez wysiłku.
- Byłem przywódcą Mau Mau. Widzę,
że słyszeliście o mnie.
Tłum znowu wybuchł spontanicznymi
oklaskami. Wyciągnąłem ręce i zapadła cisza.
- Dzisiaj chcę wam powiedzieć, dlaczego
jestem byłym przywódcą. Jestem byłym przywódcą, bo Jezus odmienił moje
serce. Pewnego dnia, na zgromadzeniu ulicznym, takim samym jak to, słuchałem
jednego pastora opowiadającego o kimś, kto może zmienić moje życie. On
mi powiedział, że Jezus mnie kocha. A ja nie wiedziałem nawet, kto to jest
Jezus. I wiedziałem, że nikt mnie nie kocha. Ale Davie Wilkerson powiedział
mi, że Jezus mnie kocha, i moje życie się odmieniło. Poświęciłem się Bogu
i On dał mi nowe życie. Kiedyś byłem taki jak wy: biegałem po ulicach,
spałem na dachach. Wywalili mnie ze szkoły za bójki. Policja mnie poszukiwała
i wiele razy byłem zatrzymywany, i trafiałem do aresztu. Bałem się. Ale
wtedy Jezus odmienił moje życie. Nadał mu nowy sens. Nie palę już "trawy",
nie walczę i nie zabijam. Nie leżę nocami bojąc się zasnąć. Nie dręczą
mnie już nocne koszmary. Teraz ludzie zagadują do mnie, gdy przechodzę.
Policja mnie szanuje. Jestem żonaty i mam małe dziecko. Ale przede wszystkim
jestem szczęśliwy i już nie uciekam.
Tłum słuchał z uwagą. Skończyłem
mówić i wezwałem do wystąpienia wszystkich, którzy chcą odmienić swoje
życie.
Po moich słowach dwudziestu dwóch
chłopców wystąpiło przed tłum i uklękło. Zacząłem się modlić.
Skończyłem i rozejrzałem się. Policjanci
wyszli z samochodów i stali z czapkami w rękach, pochyliwszy głowy. Podniosłem
twarz ku niebu. Nad Harlemem świeciło słońce.
Hiszpański Harlem stał się naszym
ulubionym miejscem organizowania ulicznych zgromadzeń. Tutaj udawało nam
się ściągać więcej słuchaczy, a potrzeba Ewangelii była tu widoczniejsza
niż w innych miejscach, w których wygłaszaliśmy kazania. Stale przypominałem
naszej grupie, że "gdzie zaś grzech się rozmnożył, tam łaska bardziej obfitowała".
Glorii trudno było pogodzić się
z hiszpańskim Harlemem. Nie mogła się przyzwyczaić do niezbyt miłych zapachów.
Usiłowała nie zachowywać się jak snobka, ale niektóre place targowe przekraczały
jej odporność. Nawet mnie było trudno przyzwyczaić się do much rojących
się nad mięsem, owocami i jarzynami.
A do tego ten zapach narkotyków.
Narkomani wydzielają zapach mułu. A kiedy są w gromadzie, zwłaszcza w czasie
letnich upałów, ten zapach staje się nie do zniesienia.
W czasie tych pierwszych miesięcy
wygłaszania ulicznych kazań nauczyliśmy się wielu rzeczy. Nauczyliśmy się,
że największe sukcesy osiągają ci, którzy trafili do nas z ulicy i mogą
przedstawić z pierwszej ręki opowieść o odmieniającej, przeobrażającej
mocy Jezusa Chrystusa. Moje kazania do narkomanów nie miały takiego powodzenia,
jak kazania byłych narkomanów. Okazali się oni najlepszymi kaznodziejami.
Ich szczere, rzetelne, nieskładne opowieści wywierały ogromny wpływ na
innych narkomanów. Coraz częściej zaczynaliśmy ich z sobą zabierać, żeby
wygłaszali kazania. To jednak rodziło pewne problemy.
Wielokrotnie podczas zgromadzeń
ulicznych narkomani z ulicy próbowali kusić naszych i dręczyć ich. Stojąc
przed nimi zapalali marihuanowe skręty i umyślnie dmuchali im dymem w twarz.
Widziałem nawet, jak jeden z nich wyciągnął strzykawkę, pakiecik heroiny
i machał tym przed twarzą jednego z naszych narkomanów mówiąc:
- Hej, mały, nie tęsknisz za tym?
Chłopie, to jest życie! Musisz spróbować.
Pokusa była ogromna, ale te dusze
były osłonięte tarczą mocy Boga.
Okazało się, że zwłaszcza Maria
nie wstydzi się stanąć przed gromadą jej byłych towarzyszy, prostytutek
i narkomanów, świadcząc o łasce Bożej. Jej proste słowa często wzruszały
zgromadzonych do łez, gdy opowiadała o Bogu, który jest bliskim, osobistym
przyjacielem, który, pod postacią Swego Syna, Jezusa Chrystusa, chodzi
nieprzyjaznymi ulicami tego miasta, dotykając ludzi w ich grzechu i uzdrawiając
ich. Większość z nich nigdy nie zetknęła się z takim Bogiem. Bóg, o którym
słyszeli, jeśli w ogóle o nim słyszeli, był Bogiem surowym, rzucającym
klątwy na grzeszników i smaganiem ustawiającym ich w szereg jak policjant.
Albo, być może, utożsamiali Boga z zimnymi i ceremonialnymi rytuałami magicznymi,
które widywali w kościołach.
Pewnego dnia były członek gangu,
młody Murzyn, który do niedawna zażywał heroinę, opowiadał o swoim dzieciństwie.
Mówił, że kiedy miał trzynaście lat, musiał odejść z domu, bo w mieszkaniu
było za ciasno. Mówił o tym, że z jego matką żyli różni mężczyźni. Opowiadał
o noclegach na dachach i w metrze. Wyznał, że często musiał żebrać, kraść
albo prosić obcych o jedzenie. Nie miał żadnego domu. Za ustęp służyły
mu dachy i zaułki między blokami. Żył na ulicy jak dzikie zwierzę.
Gdy mówił to, jakaś stara kobieta
z tyłu zaczęła płakać. Nieomal wpadła w histerię. Omijając zgromadzony
tłumek podszedłem do niej, aby ją pocieszyć. Kiedy się trochę uspokoiła,
powiedziała mi, że ten chłopak mógłby być jej synem. Wygnała z domu na
ulicę pięciu synów i nie może już znieść poczucia winy. Zgromadziliśmy
się dokoła niej i modliliśmy się za nią, a ona, odrzuciwszy w tył głowę
i wzniósłszy oczy ku niebu, z płaczem prosiła Boga, by jej wybaczył i ochraniał
synów, gdziekolwiek teraz są. Bóg zesłał tej kobiecie ukojenie jeszcze
tego samego popołudnia, ale krzywda wyrządzona przez nią synom była już
nie do naprawienia. A w tysiącach innych przypadków krzywdy wciąż są wyrządzane.
Czuliśmy się tak, jakbyśmy próbowali osuszyć ocean, wybierając łyżką wodę
z fal przyboju. Wiedzieliśmy jednak, że Bóg nie oczekuje od nas zbawienia
świata, tylko świadectwa i wiary. I to było naszym celem.
Pewnego dnia pod wieczór zwołaliśmy
zgromadzenie uliczne w rogu dziedzińca jednej ze szkół w hiszpańskim Harlemie.
Kończył się gorący letni dzień. Dużo osób zebrało się, aby posłuchać skocznych
hiszpańskich pieśni chóralnych i szybkiej muzyki religijnej, rozlegającej
się z naszych głośników.
Tłum był podekscytowany i rozbawiony.
Gdy muzyka stała się żywsza, część naszych chłopców i dziewcząt podeszła
do mikrofonu i zaczęła śpiewać, i klaskać do taktu. Ale z boku zobaczyłem
jakiś ruch. To grupa "młodych ludzi" zaczęła tańczyć w rytm muzyki. Kilkoro
dzieci tańczyło na ulicy kręcąc biodrami i przytupując. Część zgromadzonych
zebrała się wokół nich i zaczęła ich dopingować, śmiejąc się i klaszcząc.
Opuściłem swoje miejsce i poszedłem tam:
- Hej, dzieciaki, skąd wam przyszło
do głowy tańczyć tutaj? To jest rejon Jezusa. Jeden z nich odpowiedział:
- Tamten gość nam zapłacił, żebyśmy
tańczyli. Widzisz? Dał nam dychę.
Pokazał szczupłego młodego człowieka,
około dwudziesto-ośmioletniego, który stał na uboczu. Podszedłem do niego,
żeby z nim porozmawiać. Kiedy zobaczył, że się zbliżam, sam zaczął skakać
w rytm muzyki.
Próbowałem coś powiedzieć, ale on
ciągle tańczył: podskakiwał, kręcił biodrami i strzelał obcasami, mówiąc:
- Chłopie, to mocna muzyka, cza-cza-cza.
Kręcił się po ulicy, klepał rękami po udach, odrzucał głowę do tyłu jak
nienormalny i podśpiewywał:
- Be-bop, cza-cza-cza... dum-de-dum-dum...
swing, chłopie, swing.
W końcu udało mi się wtrącić:
- Hej, człowieku, chcę cię o coś
zapytać. Nie przerywając tańca wyśpiewał:
- No, staruszku, czego chcesz?...
czego chcesz? be-bob, dedum-dum... czego chcesz?
- Dałeś tym dzieciakom pieniądze,
żeby tańczyły i przeszkadzały nam w nabożeństwie? - spytałem. - Moja cierpliwość
się kończyła.
Okręcił się w kółko i powiedział:
- Właśnie, chłopie, tym razem masz
takiego gościa, jakiego ci trzeba. Jestem wasz człowiek... da-da-de-de...
Kręcił się, cmokał i wymachiwał
nogami aż na wysokość głowy.
Pomyślałem, że to wariat.
- Dlaczego? - krzyknąłem na niego.
- I w ogóle, co ci się stało, człowieku?
- Bo wy się nam nie podobacie. Nie
podobają się nam chrześcijanie. Nie. Nie. Nie. Nie podobają się nam chrześcijanie.
Da-da-dum-de-dum.
Straciłem cierpliwość.
- Dobra, stary - powiedziałem, zaciskając
pięści i ruszając ku niemu. - Dokończymy to nabożeństwo, a ty będziesz
cicho siedział, bo jak nie, to tak tobą rąbnę o tę ścianę, że zamkniesz
się na dobre.
Zobaczył, że nie żartuję, ale nie
od razu przestał się wygłupiać. Wymownym gestem zatkał sobie usta dłonią
i popatrzył na mnie sponad niej z udanym strachem. Ale przestał tańczyć
i uspokoił się.
Wróciłem do mikrofonu i wygłosiłem
kazanie o tym, co przeżyłem dorastając w Nowym Jorku. Mówiłem o brudzie,
nędzy, hańbie i grzechu, których pełne było moje życie. Mówiłem o grzechu,
jaki popełniają rodzice, pozwalający swoim dzieciom rosnąć w takim grzechu.
Prosiłem ich usilnie, aby dawali dobry przykład swoim dzieciom.
Gdy mówiłem, ludzie zaczęli zdejmować
nakrycia głowy. Jest to najlepsza z oznak poważania i szacunku. Zauważyłem
łzy w oczach wielu ze zgromadzonych, tu i ówdzie pojawiały się chusteczki.
Wiedziałem, że moc Chrystusa oddziaływuje w szczególny sposób, ale nie
spodziewałem się, że za chwilę objawi się ona z taką siłą.
Zauważyłem pośród tych płaczących
starego człowieka, niewątpliwie alkoholik. Młoda dziewczyna, stojąca blisko
podium, ukryła twarz w dłoniach i uklękła gołymi kolanami na twardej, brudnej
nawierzchni dziedzińca. Od naszej grupy oderwała się jedna z dziewcząt,
zbliżyła się do niej i uklękła obok, modląc się razem z nią. Mówiłem dalej.
Było jasne, że na tym zgromadzeniu
objawiła się moc Ducha Świętego. Gdy zakończyłem kazanie i wezwałem do
wystąpienia tych, którzy pragną otworzyć swe serca na przyjęcie Chrystusa,
zobaczyłem na skraju zgromadzenia narkomana, który w przystępie rozpaczy
sięgnął do kieszeni koszuli, wyciągnął kilka pakiecików z heroiną, rzucił
je na ziemię i zaczął po nich deptać, krzycząc:
- Przeklinam cię, parszywy proszku!
Zrujnowałeś moje życie! Przez ciebie odeszła ode mnie żona, pomarły dzieci.
Wysłałeś moją duszę do piekła! Przeklinam cię! Przeklinam cię!
Upadł na kolana płacząc i kiwając
się w przód i w tył z twarzą ukrytą w dłoniach. Jeden z członków naszej
grupy pośpieszył ku niemu. Podeszło też do niego dwóch naszych narkomanów.
Jeden położył mu rękę na głowie, drugi ukląkł. Cała trójka modliła się
głośno, a narkoman płacząc prosił Boga o przebaczenie. Kilkoro narkomanów
wystąpiło i uklękło na jezdni przed mikrofonem. Chodziłem od jednego do
drugiego, kładłem im ręce na głowach i modliłem się, zupełnie nie uświadamiając
sobie hałasu jadących ulicą aut i spojrzeń zaciekawionych gapiów.
Po nabożeństwie zebraliśmy tych,
którzy wystąpili, i opowiedzieliśmy im o Centrum. Zaprosiliśmy ich do nas
na okres zrywania z nałogiem. Zawsze znajdywało się kilku chętnych do pójścia
z nami od razu. Inni wahali się albo odmawiali. Niektórzy z nich przychodzili
po kilku dniach i prosili, żeby ich przyjąć.
Kiedy ludzie się rozeszli, poskładaliśmy
sprzęt i zaczęliśmy ładować go do mikrobusu. Jeden z chłopców, którzy przedtem
tańczyli na jezdni, zaczął mnie ciągnąć za rękaw płaszcza. Spytałem go,
czego chce, a on powiedział, że "ten co tańczył" chce ze mną mówić. Na
moje pytanie, gdzie jest ten człowiek, chłopak pokazał na nie oświetlony
zaułek między blokami, po drugiej stronie ulicy.
Było już ciemno i nie miałem ochoty
wchodzić w zaułek, w którego mroku czaił się wariat. Powiedziałem chłopcu,
że chętnie porozmawiam z tym człowiekiem tutaj, w świetle ulicznych latarń.
Chłopak poszedł, ale za chwilę wrócił.
Byliśmy już prawie całkiem spakowani. Chłopak kręcąc głową powiedział,
że ten człowiek jest zbyt zakłopotany, żeby wyjść na światło.
Już chciałem powiedzieć chłopcu:
"Nie ma mowy", kiedy przypomniałem sobie, jak David Wilkerson przyszedł
do mnie do piwnicy, w której schowałem się po pierwszym ulicznym nabożeństwie.
Przypomniałem sobie, jak wszedł bez lęku i powiedział: "Nicky, Jezus cię
kocha". To od jego współczucia i nieulękłości rozpoczęła się moja droga
do uznania Chrystusa moim Zbawcą.
Popatrzyłem w czarne niebo i powiedziałem
Panu, że jeśli chce, bym poszedł porozmawiać z tym szalonym "tancerzem",
pójdę. Ale pójdę w Jego Duchu, a nie z moją mocą i władzą, i oczekuję,
że On pójdzie przede mną - zwłaszcza w tym ciemnym zaułku.
Przeszedłem przez ulicę i zatrzymałem
się u wylotu zaułka. Wyglądał jak wejście do grobowca. Pomodliłem się szeptem:
"Panie, naprawdę ufam, że wszedłeś tam przede mną" i wszedłem w ciemność,
macając ręką po ceglanej ścianie.
Wówczas usłyszałem tłumiony płacz.
Ruszyłem naprzód i w mroku dostrzegłem go: siedział w kucki, kuląc się
wśród śmierdzących pojemników na odpadki. Głową wcisnął między kolana,
jego ciałem wstrząsały konwulsyjne łkania. Zbliżyłem się i ukląkłem obok
niego. Okropny smród z pojemników zapierał dech. Ale przede mną był człowiek
potrzebujący pomocy i chęć jej udzielenia była silniejsza od smrodu tego
zaułka.
- Pomóż mi, proszę cię, pomóż mi
- wyszlochał mężczyzna. - Czytałem o tobie w gazetach. Słyszałem, że się
nawróciłeś i byłeś w szkole biblijnej. Pomóż mi, proszę cię.
Nie mieściło mi się w głowie, że
to ten sam człowiek, który tak niedawno tańczył i śpiewał na ulicy, próbując
przeszkodzić nam w nabożeństwie.
- Czy Bóg mi wybaczy? Powiedz mi,
czy upadłem już zbyt nisko? Czy On mi wybaczy? Pomóż mi, proszę cię.
Powiedziałem mu, że Bóg mu wybaczy.
Byłem tego pewien. Przecież i mnie wybaczył. Poprosiłem tego człowieka,
żeby opowiedział o sobie. Klęczałem obok niego w brudnym zaułku, a on opowiadał
historię swojego życia.
Pewnego razu poczuł, że Bóg powołuje
go do stanu duchownego. Zrezygnował z pracy i wstąpił do szkoły biblijnej,
żeby zostać pastorem. Jednak po powrocie do Nowego Jorku spotkał kobietę,
która zawróciła mu w głowie tak, że porzucił swoją żonę. Żona i dwoje dzieci
błagali go, żeby ich nie opuszczał. Przypominali mu jego śluby przed Bogiem
i przysięgę małżeńską. Ale on był opętany przez demona. Porzucił żonę i
zamieszkał z tamtą. Po dwóch miesiącach ona go zostawiła, mówiąc, że już
ją zmęczył i że już jej nie bawi. On zupełnie się rozkleił i teraz pali
"trawę", zażywa "prochy". Spytałem go, co zażywa. Powiedział, że bierze
bombitas (dezoxyn), nembies, tuinal i seconal (barbituraty). Potem powiedział,
że czuje, jak traci rozum.
- Chciałem was stąd wypłoszyć -
jęczał. - Dlatego właśnie tak się zachowywałem tam, na ulicy, i na dziedzińcu
szkoły. Bałem się. Bałem się Boga, bałem się stanąć z Nim twarzą w twarz.
Chcę wrócić do Boga. Chce wrócić do swojej żony i dzieci, ale nie wiem
jak. Będziesz się za mnie modlił?
Uniósł głowę, a ja ujrzałem oczy
pełne cierpienia i winy, błagające o pomoc.
Pomogłem mu wstać. Wyszliśmy z zaułka
na ulicę, do mikrobusu. Sześcioro nas weszło do środka. On usiadł na jednym
ze środkowych miejsc i opuścił głowę na oparcie stojącego przed nim fotela.
Zaczęliśmy wszyscy głośno modlić się za niego. On też się modlił. Nagle
zdałem sobie sprawę, że recytuję Pismo Święte. Pamięć podsunęła mu wyuczone
kiedyś w szkole biblijnej słowa Psalmu 51, modlitwę Króla Dawida, gdy popełnił
cudzołóstwo z Batszebą i wysłał jej męża na śmierć w bitwie. Nigdy nie
odczułem tak blisko mocy Boga, jak wówczas, gdy ten były pastor, który
później był sługą Szatana, otrzymał Ducha Chrystusowego i z płaczem wyznając
swój grzech prosił o przebaczenie słowami Pisma Świętego:
Zmiłuj się nade mną, Boże, według
łaski swojej, Według wielkiej litości swojej zgładź występki moje! Obmyj
mnie zupełnie z winy mojej i oczyść mnie z grzechu mego! Ja bowiem
znam występki swoje I grzech mój zawsze jest przede mną. Przeciwko tobie
samemu zgrzeszyłem I uczyniłem to, co złe w oczach twoich, Abyś okazał
się sprawiedliwy w wyroku swoim, Czysty w sądzie swoim. Oto urodziłem się
w przewinieniu I w grzechu, poczęła mnie matka moja. Oto miłujesz prawdę
chowaną na dnie duszy I objawiasz mi mądrość ukrytą. Pokrop mnie hizopem,
a będę oczyszczony; Obmyj mnie, a ponad śnieg bielszy się stanę. Daj, bym
usłyszał radość i wesele, Niech się rozradują kości, które skruszyłeś!
Zakryj oblicze swoje przed grzechami moimi I zgładź wszystkie winy moje.
Serce czyste stwórz we mnie, o Boże, A ducha prawego odnów we mnie! Nie
odrzucaj mnie od oblicza swego I nie odbieraj mi swego Ducha Świętego!
Przywróć mi radość z wybawienia twego I wesprzyj mnie duchem ochoczym!
Przestępców będę nauczał dróg twoich, I grzesznicy nawrócą się do ciebie.
Wybaw mnie od winy za krwi przelanie, Boże, Boże zbawienia mego,
A język mój z radością będzie wysławiać
sprawiedliwość twoją!
Zamilkł. W mikrobusie panowała cisza.
I wtedy Gloria cichym, pięknym głosem wypowiedziała jeszcze jeden werset
tego psalmu:
Ofiarą Bogu miłą jest duch skruszony,
Sercem skruszonym i zgnębionym nie
wzgardzisz, Boże.
Wszyscy podnieśliśmy się z kolan.
Mężczyzna wycierał chusteczką oczy i nos. My też pociągaliśmy nosami i
sięgaliśmy po chusteczki.
Mężczyzna zwrócił się do mnie:
- Ostatnie 10 centów dałem tym zwariowanym
dzieciakom, żeby tańczyły na ulicy. Czy dałbyś mi ćwierć dolara, żebym
mógł zadzwonić do żony i miał na metro? Jadę do domu.
Moją zasadą było nigdy nie dawać
pieniędzy narkomanom ani alkoholikom. Wiedziałem, że niemal bez wyjątku
te pieniądze pójdą na narkotyki czy alkohol. Ale to właśnie był wyjątek.
Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem mojego ostatniego dolara. Mężczyzna,
z twarzą mokrą jeszcze od łez, wziął banknot i objął mnie za szyję. Potem
kolejno objął wszystkich pozostałych.
- Skontaktuję się z wami - powiedział.
- Przyjdę.
Przyjechał. Po dwóch dniach przyprowadził
do Centrum żonę i dwoje dzieci, żeby ich nam przedstawić. Jego twarz promieniała
jasnością, której nie są w stanie wywołać narkotyki. Była to światłość
od Boga.
Powrót do spisu treści
|