12. ZAGUBIONY W SZKOLE

    Instytut Biblijny w La Puentę w Kaliforni był mały i bezpretensjonalny. Usytuowany był na niewielkiej przestrzeni, zaraz za miastem. Większość z siedemdziesięciorga studentów Instytutu mówiła po hiszpańsku i wychowała się w skromnych warunkach.
    Steve Morales i ja przylecieliśmy z Nowego Jorku samolotem. Szkoła różniła się bardzo od wszystkiego, co znałem. Przepisy były bardzo surowe i skrupulatnie przestrzegano dyscypliny. Zajęcia lekcyjne ściśle wypełniały czas od wtorku do soboty. Większość studentów mieszkała w położonej na terenie szkoły bursie urządzonej z koszarową prostotą.
    Kilka miesięcy upłynęło, zanim przywykłem do Instytutu. Dotychczas zawsze robiłem wszystko po swojemu, a tu, w Instytucie, wszystko odbywało się według dzwonka, od pobudki o szóstej rano do gaszenia światła o wpół do dziesiątej wieczorem. Zupełnie nie było wolnego czasu i musieliśmy, oprócz sześciu godzin w klasie, poświęcać dwie godziny dziennie modlitwie.
    Najbardziej dokuczało mi to, że nie mogłem rozmawiać z dziewczynami. Było to surowo zabronione i mogliśmy porozumiewać się jedynie ukradkiem, przed lub po zajęciach, albo przy myciu naczyń podczas stałych dyżurów w kuchni.
    Jednak filozofia szkoły polegała na nauce posłuszeństwa i dyscypliny i chociaż przychodziło mi to z trudnością, takiego właśnie treningu potrzebowałem. Mniejsza dyscyplina pozostawiłaby mi zbyt dużo swobody.
    Posiłki były syte, ale dalekie od smakowitości. Zwykle na śniadanie była gorąca papka z mąki kukurydzianej i tost, a raz na tydzień dostawaliśmy jajko. Taki wikt był jednak bezsprzecznie elementem naszej edukacji, ponieważ większość z nas miała być hiszpańskimi pastorami wśród biednej ludności i utrzymywać się, chcąc nie chcąc, z bardzo skromnych środków.
    Nauczyciele okazywali mi wiele cierpliwości. Nie umiałem zachowywać się jak należy i czułem się bardzo niepewnie. Próbowałem to nadrobić impertynencją i popisywaniem się. Pamiętam, jak pewnego dnia rano, w trzecim miesiącu szkoły, staliśmy odmawiając za nauczycielem przydługą modlitwę rozpoczynającą zajęcia. Od kilku tygodni wodziłem wzrokiem za ładną czarnowłosą, bardzo pobożną Meksykanką, która siedziała przede mną, ale nie udawało mi się zwrócić na siebie jej uwagi. W połowie modlitwy delikatnie usunąłem jej krzesło, uważając że teraz, to już na pewno dziewczyna mnie dostrzeże. Po "amen" wszyscy usiedli. Rzeczywiście, dostrzegła mnie. Usiadłszy z rozmachem na podłodze odwróciła się i spojrzała na mnie oczyma ciskającymi pioruny. Dusząc się ze śmiechu schyliłem się, żeby jej pomóc. Rzuciła mi wściekłe spojrzenie i wstała bez pomocy. Nie odezwała się ani słowem i jakoś przestało mi się to wszystko wydawać śmieszne. Dziewczyna szarpnęła krzesło na swoje miejsce i po drodze rozmyślnie uderzyła mnie jego kanciastą nogą w goleń. Nie przypuszczam, żeby coś jeszcze mogło tak bardzo boleć. Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy, i myślałem, że zemdleję. Klasa roześmiała się. Wreszcie odzyskałem władzę nad sobą i popatrzyłem na nią. Obrzuciła mnie spojrzeniem, które mogłoby wypalić dziurę w pancerzu czołgu. Uśmiechnąłem się słabo, ale czułem się tak, jakbym miał za chwilę zwymiotować. Dziewczyna odwróciła się, usiadła i znieruchomiała, wpatrując się w profesora.
    Profesor odchrząknął i powiedział:
    - Teraz, gdy już skończyliśmy modły poranne, możemy zaczynać. Pierwszy będzie odpowiadał pan Gruz.
    Popatrzyłem na niego niepewnie, bez słowa.
    - Panie Cruz! - powiedział profesor - mam nadzieje., że jest pan przygotowany do dzisiejszej lekcji.
    Próbowałem coś odpowiedzieć, ale noga bolała mnie bardzo, że nie mogłem mówić.
    - Panie Cruz, pan wie, jaka jest kara za nieprzygotowanie się do zajęć? Wiem, że ma pan trudności z językiem i że nie wdrożył pan jeszcze umysłu do rozumowania kategoriami akademickimi. Wszyscy staramy się okazywać panu cierpliwość, ale jeśli nie będzie pan przejawiał dobrej woli, będę zmuszony postawić panu zero i oblać pana z tego przedmiotu. Pytam ponownie: czy przygotował się pan do zajęć?
    Kiwnąłem głową i wstałem. Głowę miałem zupełnie pustą. Pokuśtykałem na środek sali i stanąłem twarzą do klasy. Popatrzyłem na tę ładną dziewczynę z ciemnymi oczyma. Uśmiechnęła się słodko i otwarła zeszyt tak, żebym widział strona po stronie sporządzone starannym pismem notatki na temat z którego właśnie miałem odpowiadać. Spojrzałem na profesora i powiedziałem słabym głosem: - Przepraszam.
    Wybiegłem z klasy do swojej sali.
    Zrobiłem z siebie całkowitego durnia. Myślałem, że mogę robić zgrywy i wszyscy będą się śmiali, jak w gangu. Ale ci ludzie byli inni. Tolerowali mnie, ponieważ litowali się nade mną. Nie umiałem się dostosować. Byłem wyrzutkiem.
    Usiadłem na skraju łóżka i napisałem długi list do Davida Wilkersona. Napisałem, że jest tu ciężko, a ja popełniłem błąd, przyjeżdżając tutaj. Przykro mi, że go zawiodłem, ale obawiam się, że jeśli zostanę w szkole, narobię mu kłopotów. Poprosiłem, żeby przysłał mi bilet na samolot do domu. List wysłałem ekspresem do domu Wilkersona w Pensylwanii.
    Odpowiedź nadeszła po tygodniu. Niecierpliwie rozerwałem kopertę i znalazłem króciutki list:
    Drogi Nicky,
    Cieszę się, że tak dobrze ci idzie. Miłuj Boga i unikaj Szatana. Niestety, akurat nie mamy na koncie pieniędzy. Napiszę do Ciebie później, kiedy ich trochę zgromadzimy.
    Twój przyjaciel, David.
    Poczułem się przybity, rozstrojony i zawiedziony. Tym razem wysłałem ekspres do pana Delgado. Wiedziałem, że on ma pieniądze, ale bałem się napisać mu, że tak mi w szkole ciężko. Napisałem, że moja rodzina w Puerto Rico potrzebuje pieniędzy i muszę pojechać do domu, żeby pójść do pracy i pomóc im.
    Od roku nie miałem od rodziny żadnych wiadomości, ale nie umiałem wymyślić niczego innego, co brzmiałoby prawdopodobnie i nie wydałoby się od razu.
    Po tygodniu dostałem ekspres od Delgado:
    Drogi Nicky,
    Miło mi,  żeś  do  mnie  napisał.  Wysłałem pieniądze Twojej rodzinie, możesz wiać zostać w szkołę. Niech Cię Bóg błogosławi.
    Tego dnia wieczorem poszedłem porozmawiać z dziekanem Lopezem. Opowiedziałem mu o swoich problemach. Buntuje się przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Wczoraj była moja kolej sprzątania sali wykładowej, a ja rzuciłem miotłą o podłogę i powiedziałem, że przyjechałem do Kalifornii, by chodzić do szkoły, a nie żeby pracować jak niewolnik. Ciągle chodzę charakterystycznym krokiem chłopaka z gangu. Wiem, ż nie powinienem nawet myśleć tak, jak myślał dawny Nicky, ale nic na to nie umiem poradzić. Kiedy inni chłopcy próbowali się za mnie modlić, odtrąciłem ich i powiedziałem, że są zbyt dobrzy dla mnie. Jestem oszustem. Gangsterem. Oni wszyscy są święci. Chcieli modlić się za mnie i położyć na mnie dłonie, ale ja nie pozwoliłem im zbliżyć się do siebie.
    Siedziałem w malutkim gabinecie dziekana, ocierałem gorzkie łzy i błagałem o pomoc.
    Dziekan Lopez był drobnym śniadym mężczyzną. Słuchał, kiwając głową, i w końcu sięgnął po swoją, noszącą ślady częstego używania, Biblię, przywaloną wielką stertą oczekujących na ocenę prac studentów.
    - Nicky, musisz przyjąć Ducha Świętego. Zostałeś zbawiony i chcesz naśladować Chrystusa, ale nigdy w życiu nie osiągniesz prawdziwego zwycięstwa, jeśli nie otrzymasz chrztu w Duchu Świętym.
    Siedziałem i słuchałem dziekana Lopeza, który z otwartą Biblią w ręce opowiadał mi o wspaniałym zwycięstwie, jakie mogę osiągnąć, jeśli otrzymam Ducha Świętego.
    - W pierwszym rozdziale "Dziejów Apostolskich" apostołowie byli w twojej sytuacji, Nicky. Byli zbawieni, ale nie mieli wewnętrznej siły. Byli uzależnieni od fizycznej obecności osoby Jezusa Chrystusa, który dawał im siłę. Byli napełnieni siłą wtedy, gdy byli blisko Niego. Ale z dala od Niego byli bezsilni. Tylko raz Ewangelia zaświadcza o uzdrowieniu dokonanym przez Jezusa nie w obecności uzdrawianego. Było to w przypadku sługi setnika. Ale nawet wówczas setni musiał przyjść do Jezusa, aby otrzymać zadośćuczynienie za swoją wiarę.
    U Mateusza jest napisane, że Jezus posłał dwunastu uczniów, dając im moc nad duchami nieczystymi, aby je wyganiali i aby uzdrawiali wszelką chorobę. Ale nawet z Jego pełnomocnictwem wciąż nie mieli siły niezbędnej do fizycznego działania. Stwierdzenie tego faktu znajduje się dalej w tej samej Ewangelii, gdy pewien człowiek przyprowadza do Jezusa syna z prośbą o uzdrowienie i mówi, że przyprowadzał go już do Jego uczniów, ale nie byli w stanie go uzdrowić.
    Słuchałem uważnie, a dziekan kartkował swoją podniszczoną Biblię z biegłością znawcy.
    - W ogrodzie Getsemani Jezus odszedł od uczniów, aby się modlić. Ale gdy tylko zniknął im z oczu, stali się bezsilni. Prosił ich, by czuwali i wyglądali żołnierzy, ale oni zamiast tego posnęli.
    Pomyślałem: "To ja. Wiem, czego On chce ode mnie, ale nie mam siły tego zrobić. Kocham Go i chcę Mu służyć, ale jestem bezsilny".
    Dziekan mówił gładząc palcami Biblię, jakby dotykał dłoni starego przyjaciela. W jego oczach lśniły łzy, gdy mówił o swoim drogim Panu:
    - Dalej, przypomnij sobie, co działo się później tego wieczora, kiedy Piotr został na zewnątrz pałacu. Gdy zabrano jego Pana, Piotr utracił siłę. Stał się duchowym tchórzem. Nawet wobec służącej zaklinał się i wypierał się znajomości z Nim.
    Lopez gwałtownie zaczerpnął powietrza. Wielkie łzy wystąpiły mu na powieki i spadły na żółte karty otwartej Biblii.
    - Och, Nicky, jakież to typowe dla nas wszystkich. Jakie tragiczne! Jak okropnie tragiczne było to, że w godzinie próby On musiał cierpieć samotnie. Gdybyż Bóg pozwolił mi być tam, cierpieć z Nim... umrzeć z Nim. A jednak, Nicky, obawiam się, że mógłbym zachować się jak Piotr, bo Duch Święty nie przyszedł jeszcze i, zdany na swe własne siły, ja również bym go opuścił.
    Dziekan musiał przerwać, bo głos odmówił mu posłuszeństwa. Wyjął z kieszeni chusteczkę i głośno wysiąkał nos. Otwarłszy ponownie Biblię na "Dziejach Apostolskich", podjął przerwany wątek:
    - Nicky, pamiętasz, co stało się po Ukrzyżowaniu?
    Pokręciłem głową. Niewiele wiedziałem z Biblii.
    - Wszyscy uczniowie dali za wygraną. Powiedzieli już po wszystkim, i chcieli wracać do swoich łodzi rybackich Jedyna moc, jaką mieli, była mocą pochodzącą z fizycznej obecności Jezusa, w którym mieszkał Duch Boży. Ale po Zmartwychwstaniu Jezus polecił uczniom wrócić do Jeruzalem i czekać, dopóki nie otrzymają nowej mocy, obiecanej mocy Ducha Świętego.
    Ostatnią obietnicą Jezusa, daną jego wyznawcom, było to, że otrzymają moc. Popatrz tutaj, w "Dziejach Apostolskich" (1,8): - dziekan trzymał Biblię tak, żebym z drugiej strony biurka mógł czytać razem z nim - "Ale weźmiecie moc Ducha Świętego, kiedy zstąpi na was, i będziecie mi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi".
    - Widzisz, Nicky, to nie jest rozkaz, aby iść i świadczyć. To jest obietnica udzielenia mocy. A gdy apostołowie otrzymali moc, chcąc nie chcąc stali się świadkami. Otrzymali moc w chrzcie Ducha Świętego. Duch Święty wrócił z nieba w potężny, wspaniały sposób i napełnił każdego z apostołów tą samą mocą, jaka napełniony był Jezus.
    Poruszyłem się na krześle.
    - Jeśli Bóg zsyła Swego Ducha - zapytałem - dlaczego nie zesłał Go mnie?
    - O, zesłał - odpowiedział dziekan. Wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem za swoim małym biurkiem.
    - Zesłał! Tyś Go tylko jeszcze nie otrzymał.
    - Zesłał Go, otrzymałem Go - co za różnica?
    - Duch Boży jest w tobie, Nicky. Wszedł w twoje życie w ten wieczór w hali St. Nicholas. "Nikt nie może powiedzieć, że Jezus jest jego Panem, bez Ducha Świętego". To Duch Święty uświadomił ci twoje grzechy. To Duch Święty dał ci moc przyjęcia Jezusa za swego Pana. To Duch Święty otworzył przed tobą drzwi szkoły. Ale nie pozwoliłeś Mu napełnić cię zupełnie.
    - Co mam robić? - spytałem wprost. - Próbowałem oczyścić duszę pozbywając się moich wszystkich grzechów. Prosiłem i modliłem się, ale nic się nie wydarzyło.
    Dziekan uśmiechnął się.
    - To nie jest coś, co człowiek może zrobić, Nicky. Człowiek po prostu Go otrzymuje.
    Pokręciłem głową. Ciągle nic nie rozumiałem.
    Dziekan Lopez znowu wziął do ręki Biblię i jednym ruchem otworzył ją na "Dziejach Apostolskich".
    Pozwól, że opowiem ci o człowieku, nazywanym Saulem. Saul wybierał się na "wielką rozróbę" do Damaszku i po drodze został powalony przez Ducha Chrystusowego. Później został ochrzczony w Duchu i został kaznodzieją. Tym razem moc nadeszła przez położenie na nim rąk.
    - Czy w ten sposób ja mogę to otrzymać? - spytałem. - ktoś może położyć na mnie ręce i będę ochrzczony w Duchu Świętym? .
    - Może się to stać w ten sposób - odpowiedział dziekan Lopez - albo możesz otrzymać chrzest będąc całkiem sam. Ale gdy się to już stanie, twoje życie odmieni się na zawsze. Przerwał, popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:
    - Świat potrzebuje twojego głosu, Nicky. Są setki tysięcy młodych ludzi w całej Ameryce, żyjących dalej tam, gdzie ty żyłeś - i tak, jak ty żyłeś. Są w szponach strachu, nienawiści i grzechu. Potrzebują silnego, orędującego za nimi głosu, który będzie wznosił się ze slumsów i gett, wskazując ich Chrystusowi, który może wydobyć ich z niedoli. Oni nie będą słuchać dzisiejszych elokwentnych kaznodziejów. Nie będą słuchać nauczycieli z seminariów duchownych i szkół biblijnych. Nie będą słuchać działaczy społecznych. Nie będą słuchać zawodowych głosicieli ewangelii. Nie będą chodzić do wielkich kościołów, a jeśli nawet pójdą, nie będą tam mile widziani. Potrzebują orędownika wyrosłego wśród nich samych, Nicky. I od tej chwili będę się modlił, żebyś ty został tym orędownikiem. Mówisz ich językiem. Mieszkałeś tam, gdzie oni mieszkają. Jesteś taki jak oni. Nienawidziłeś tak, jak oni nienawidzą. Bałeś się tak, jak oni się boją. A teraz Bóg dotknął twojej duszy i wyprowadził cię z tego rynsztoka, abyś mógł wzywać innych do wstąpienia na Drogę Krzyżowa.
    Nastąpiła długa chwila świętej ciszy. Potem dziekan odezwał się znowu.
    - Nicky, chcesz, żebym modlił się o to, byś otrzymał Ducha Świętego?
    Myślałem długo, po czym odpowiedziałem:
    - Nie. Czuję, że to jest coś, co muszę otrzymać sam. Jeśli mam działać bez pomocy, muszę to otrzymać bez pomocy. Wierzę, że On napełni mnie, kiedy będzie gotów... bo ja już jestem gotów. Dziekan Lopez spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
    - Jesteś mądry, młody Nicky. Te słowa mogą pochodzić jedynie od Ducha Świętego. Szybko zbliża się czas, kiedy twoje życie całkowicie się odmieni. Będę się modlił za ciebie tak, jak ty modlisz się za siebie.
    Popatrzyłem na zegar ścienny. Spędziłem u dziekana 4 godziny. Była druga w nocy.
    Następnych pięć nocy poświęciłem żarliwej modlitwie w kaplicy. Dnie miałem wypełnione zajęciami szkolnymi, ale nocą szedłem do kaplicy błagać Boga o udzielenie mi chrztu w Duchu Świętym. Nie umiałem się modlić inaczej niż na głos i robiłem to coraz głośniej i głośniej. Klęczałem przed ołtarzem i krzyczałem do Boga:
    - Ochrzcij mnie, ochrzcij mnie, ochrzcij mnie!
    Ale nic się nie działo. To było tak, jakby kaplica była szczelnie zamkniętą skrzynią i moje modlitwy nie mogły dotrzeć do Niebios. Noc po nocy chodziłem do kaplicy, klęczałem i biłem pięściami w balustradę przed ołtarzem krzycząc:
    - Ochrzcij mnie, Boże! Proszę Cię, ochrzcij mnie, żebym mógł mieć moc Chrystusa!
    Próbowałem nawet wymawiać słowa w jakimś nieznanym języku, ale nic mi nie wychodziło.
    W piątkową noc, po tygodniu bezowocnych modłów po cztery do pięciu godzin, byłem już całkiem wyczerpany i bliski załamania. O pomocy opuściłem kaplicę i szedłem powoli przez dziedziniec, gdy usłyszałem czyjś krzyk za budynkiem szkolnym. Pobiegłem co sił w nogach za róg i wpadłem na Roberto, byłego narkomana.
    - Hej, Roberto! Roberto! Co się stało? Roberto uniósł ręce ku niebu i krzyknął:
    - Chwal Boga! Chwal Boga! Chwal Boga!
    - Co się stało? Dlaczego jesteś taki szczęśliwy?
    - Zostałem ochrzczony w Duchu Świętym. Dziś w nocy, właśnie kilka minut temu, modliłem się i Bóg dotknął mojej duszy i napełnił mnie radością i szczęściem. Nie mogę się zatrzymać. Muszę iść, powiedzieć światu. Chwal Boga, Nicky, chwal Jego cudowne imię!
    Roberto pobiegł przez dziedziniec, skacząc w górę i krzycząc:
    - Alleluja! Chwalcie Boga!
    - Hej, poczekaj chwilę! - krzyknąłem za nim. - Roberto! Roberto! Gdzie otrzymałeś chrzest? Gdzie byłeś, kiedy to się stało?
    Roberto odwrócił się i z uniesieniem pokazał na budynek szkolny. W tej dużej sali. Byłem na środku i klęczałem i On napełnił mnie żarem. Alleluja! Chwalcie Boga!
    Nie słuchałem dłużej. Na złamanie karku pognałem do tej sali. Jeśli On spłynął na Roberta, może jest jeszcze i może spłynie na mnie? Wpadłem do budynku i pobiegłem korytami do dużej sali. Zahamowałem ostro przed drzwiami i zajrzałem do środka. Było tam ciemno i cicho.
    Powoli wszedłem do ciemnego wnętrza sali i po omacku, pomiędzy krzesłami i stolikami, przeszedłem do przodu. Ukląkłem obok stolika, przy którym ta ładna ciemnooka dziewczyna z takim rozmachem usiadła na podłodze, kiedy wyciągnąłem spod niej krzesło. Nie traciłem czasu na odtworzenie sobie w pamięci tego całego zdarzenia. Tradycyjnym gestem złożyłem ręce, uniosłem twarz ku sufitowi i wykrzyknąłem głośno:
    - Boże, to ja, Nicky! Ja też tu jestem. Ochrzcij mnie! Wstrzymałem się w oczekiwaniu. Nic się nie stało. "Może mówię do niewłaściwej osoby - pomyślałem. - Spróbuję jeszcze raz".
    - Jezu - krzyknąłem z całych sił. - To ja, Nicky Cruz. Jestem tu, w sali w La Puente. Czekam, żebyś mnie ochrzcił Twoim Duchem. Pozwól mi otrzymać Twój chrzest.
    Nadzieja moja była tak silna, że omal nie uniosłem się nad podłogę. Usta miałem otwarte w gotowości do mówienia językami. Napiąłem mięśnie nóg, by móc w każdej chwili zerwać się i pobiec, jak Roberto. Ale nic się nie działo. Nic. Cisza. Podłoga była coraz twardsza i kolana zaczynały mnie Doleć. Powoli wstałem i zniechęcony poszedłem przez ciemny dziedziniec do sypialni.
    W powietrzu unosił się zapach kwitnącego jaśminu. Pod nogami czułem wilgotną od wczesnej rosy trawę. Z zarośli dobiegał krzyk samotnego lelka, a skądś z daleka słychać było niskie dudnienie diesla, wywożącego z doliny swój nocny ładunek. Księżyc wśliznął się za ciemną chmurę niczym uwodzicielska kobieta wycofująca się do swojego pokoju i zamykająca za sobą drzwi. Zapach jaśminu i gardenii unosił się w chłodnym nocnym powietrzu. Latarnie uliczne mrugały, gdy wiatr poruszał przed nimi liśćmi palm. Byłem w raju Boga.
    Cicho wśliznąłem się do sypialni i po omacku trafiłem do łóżka. Położyłem się na wznak, z rękami pod głową, i zacząłem patrzeć w ciemność. Słyszałem ciche oddechy chłopców.
    - Boże! - załkałem i poczułem, jak gorące łzy napływają mi do oczu i spływają koło uszu na poduszkę. - Przez tydzień prosiłem Cię, a Ty mi odmówiłeś. Nie jestem dobry. Wiem, dlaczego nie napełniłeś mnie. Nie jestem dość dobry Przy innych ludziach zachowuję się jak dureń. Nie wiem nawet, jak trzymać nóż i widelec. Nie umiem dobrze czytać i nie umiem myśleć na tyle szybko, żeby im dorównać. Znam tylko gang. Jestem tutaj tak na miejscu, tak jestem brudny i grzeszny. Chcę być dobry. Ale nie mogę być dobry bez Twojego Ducha, a Ty mi Go nie dasz, bo nie jestem dość dobry.
    Stanął mi przed oczyma mój dawny pokój przy Fort Greene Place 54 i wstrząsnąłem się mimowolnie.
    - Nie chcę wracać, Boże, ale po prostu nie daję sobie tutaj rady. Ci wszyscy chłopcy i dziewczęta są tak pobożni i świątobliwi, a ja jestem tak ohydny i grzeszny. Potrafię dostrzec, kiedy jestem nie na miejscu. Jutro wracam.
    Odwróciłem się na bok i zapadłem w niespokojny sen.
    Na drugi dzień wróciłem po zajęciach do sali, żeby się spakować. Postanowiłem wymknąć się poza teren szkoły i udać się w długą drogę do domu autostopem. Pozostawanie tutaj nie miało sensu.
    Gdy siedziałem na łóżku i rozmyślałem, przeszkodził mi jeden ze studentów mieszkających poza terenem szkoły.
    - A, jesteś Nicky! Właśnie chciałem się z tobą zobaczyć. Pomyślałem sobie: "A ja z tobą właśnie nie chciałem się zobaczyć".
    - Nicky - ciągnął chłopak radośnie - mamy w małej misji przy alei Guava nabożeństwo i czytanie Biblii. Chcę, żebyś poszedł tam ze mną.
    Pokręciłem głową.
    - Nie dzisiaj, Gene. Jestem zmęczony i mam jeszcze dużo nauki. Poproś jakiegoś innego chłopaka.
    - Ale nie ma tu innych chłopaków - powiedział i klepnął mnie w ramię - a oprócz tego Duch Święty powiedział mi, żebym przyszedł po ciebie.
    - Hmm, Duch Święty, co? A mnie Duch Święty dział, żebym został tutaj i odpoczął, bo się zmęczyłem gadając do Niego przez cały tydzień. A teraz idź już sobie i pozwól mi odpoczywać.
    Położyłem się na łóżku i odwróciłem do niego plecami.
    - Nie wyjdę stąd bez ciebie - powiedział z uporem i usiadł na podłodze po turecku.
    Zirytowało mnie to. Ten chłopak ma źle w głowie. Czyż nie widzi, że nie mam ochoty iść?
    - No dobra- westchnąłem - pójdę z tobą. Ale nie dziw się, jeśli zasnę w czasie nabożeństwa.
    - Chodźmy - powiedział Gene wesoło i pociągnął mnie za rękę. - Jesteśmy już spóźnieni, a ja mam wygłosić kazanie
    Postanowiłem, że pójdę z nim, a po nabożeństwie wymknę się i wyjadę z miasta autostopem. Upchnąłem po kieszeniach szczotkę do zębów i kilka niezbędnych drobiazgów. Doszedłem do wniosku, że resztę rzeczy mogę tu zostawić. I tak nie były zbyt wiele warte.
    Przybyliśmy do małej misji około wpół do ósmej wieczór. Misja była wybudowana z brązowej, suszonej na słońcu cegły, a wewnątrz była otynkowana. Na prostych drewnianych ławkach siedzieli prości Meksykanie.
    "Wreszcie jestem w dobrym towarzystwie - pomyślałem. - Chociaż nawet ci ludzie są lepsi niż ja. Oni przynajmniej przyszli tutaj z własnej woli, a ja przyszedłem, bo mnie zmuszono".
    Gene mówił około piętnastu minut, po czym rzucił wezwanie do ołtarza. Siedziałem w ostatnim rzędzie koło siwego mężczyzny, od którego mocno czuć było brudem i potem. Jego ubranie było tak brudne, jakby przyszedł tu prosto od roboty na jakiejś farmie, nie umywszy się nawet. Kiedy Gene mówił Kazanie, ten stary człowiek zaczął cicho płakać.
    - Jezu, Jezu, Jezu - powtarzał szeptem - dzięki Ci, Jezu, o dzięki Ci Jezu!
    Coś poruszyło się w mojej duszy. Było to tak, jakby ktoś odkręcił kurek - najpierw trochę. I wtedy zacząłem się napełniać.
    - Dziękuje Ci Jezu - modlił się koło mnie stary farmer - dzięki Ci.
    - O Boże! - zaszlochałem - O Jezu, Jezu, Jezu!
    Zaciskałem zęby i próbowałem to powstrzymać, ale tama pękła i pobiegłem przejściem między ławkami ku ołtarzowi, potykając się i zataczając, aż upadłem na z gruba ciosaną balustradę przez ołtarzem i wybuchnąłem niepowstrzymanym płaczem.
    Poczułem na głowie dłoń Gene'a.
    - Nicky - ledwo słyszałem jego głos przez moje łkania - Nicky, Bóg nie chciał pozwolić ci uciec dzisiejszej nocy, Jego Duch przyszedł do mnie przed godziną i posłał mnie do twojej sali, żebym cię przyprowadził na to nabożeństwo. Wiedziałem, że chcesz uciec. On wysłał mnie, żebym cię powstrzymał.
    Skąd on wiedział? Nikt o tym nie wiedział. Nikt, oprócz Boga.
    - Bóg wysłał mnie do ciebie. Nicky. Wszyscy chłopcy i nauczyciele modlili się za ciebie w szkole. Czujemy, że Bóg złożył na tobie Swą dłoń w zdumiewający, cudowny sposób Czujemy, że On wkrótce skieruje cię na drogę wspaniałego budzącego respekt duszpasterstwa. Kochamy cię. Kochamy cię. Kochamy cię.
    Łzy płynęły mi strumieniami. Chciałem mówić, ale nie mogłem. Poczułem, jak Gene przekracza nie pomalowaną balustradę, obejmuje mnie ramieniem i klęka obok mnie.
    - Czy mogę się za ciebie modlić, Nicky? Czy mogę się modlić, żeby Chrystus ochrzcił cię w Jego Duchu Świętym?
    Próbowałem odpowiedzieć, ale rozpłakałem się jeszcze bardziej. Kiwnąłem głową i wydałem kilka śmiesznych odgłosów, które Gene wziął za zgodę.
    Nie usłyszałem jego modlitwy. Nie wiem nawet, czy w ogóle się modlił. Niespodzianie otwarłem usta i popłynęły z nich najpiękniejsze dźwięki, jakie kiedykolwiek słyszałem. Poczułem jakąś siłę oczyszczającą mnie całego od wewnątrz od palców nóg do czubka głowy. Język, w jakim sławiłem Boga, nie był angielskim ani hiszpańskim. Był to jakiś nie znany mi język. Nie miałem pojęcia, co mówię, ale wiedziałem, że chwalę Boga Przenajświętszego słowami, których nigdy sam bym nie użył.
    Nie czułem upływu czasu ani twardych, nie heblowanych listew pod kolanami. Modliłem się do Boga tak, jak zawsze pragnąłem się modlić i nie miałem zamiaru przestać.
    Zdawało mi się, że upłynęło zaledwie kilka chwil, gdy poczułem, że Gene potrząsa mnie za ramię,
    - Nicky, już późno. Musimy wracać do szkoły.
    - Nie, tu jest dobrze - usłyszałem swój głos - pozwól mi zostać tu na zawsze.
    - Nicky - nalegał Gene - musimy iść. Możesz skończyć, kiedy wrócimy, ale musimy już jechać do szkoły.
    Podniosłem wzrok. W kościele nie było nikogo prócz dwóch.
    - Ojej, gdzie się wszyscy podziali?
    - Człowieku, jest jedenasta wieczór. Poszli ponad godzinę temu.
    - To znaczy, że modliłem się przez dwie godziny? - spytałem z niedowierzaniem.
    - Dziękuje Ci Jezu! Dziękuję ci! - wykrzykiwałem, gdy pobiegliśmy do samochodu.
    Gene wysadził mnie przed bursą i odjechał. Wpadłem do sali, zaświeciłem światło i zacząłem na cały głos śpiewać "Święty, Święty, Święty Boże Niezmierzony".
    - Hej, co się dzieje? Co się stało? - zaczęli krzyczeć moi współmieszkańcy. - Zgaś światło! Ależ z ciebie wariat!
    - Zgaś światło!
    - Cicho! - krzyknąłem. - Dziś jest moje święto! Nie wiecie, co mi się przydarzyło, ale ja wiem i będę dziś śpiewał... "Radość niebiańska, słońce niebieskie serce napełnia mi blaskiem swym..."
    Grad poduszek posypał się na mnie ze wszystkich stron.
    - Zgaś światło!
    Ale ja wiedziałem, że w mej duszy zapłonęło światło, które nigdy nie zgaśnie. Będzie płonąć zawsze.
    Tej nocy miałem znowu sen, pierwszy od czasu, kiedy zostałem zbawiony. Śniło mi się, że stoję na szczycie wzgórza koło Las Piedras w Puerto Rico, na którym stałem już wiele razy przedtem w dręczących mnie dawniej snach. Popatrzyłem w niebo i ujrzałem znajomy kształt ptaka. Zadrżałem i spróbowałem się obudzić. O Boże, nie pozwól im zacząć od nowa, proszę Cię. Ale ptak zbliżał się z każdą chwilą. Jednak tym razem nie był to beznogi ptak, nawet nie gołąb. To była synogarlica, która delikatnie usiadła na mojej głowie. Po chwili obraz rozwiał się i zapadłem w głęboki, krzepiący sen.

    Powrót do spisu treści