11. WYJŚCIE Z DŻUNGLI

    Następnego dnia rano wyszedłem z domu i pobiegłem do chłopaków, którzy wczoraj w hali wystąpili naprzód. Powiedziałem im, żeby wzięli pistolety, naboje i przyszli do Parku Waszyngtona. Mieliśmy iść na komisariat.
    Potem wróciłem do siebie, wsadziłem rewolwer za pas, wziąłem swoją wielką Biblię i poszedłem do parku na spotkanie z chłopakami.
    Idąc przez Ft. Greene Place natknąłem się na starą Włoszkę, którą widywałem już poprzednio. Dawniej, widząc mnie, przechodziła na drugą stronę ulicy. Tym razem zbliżając się do niej podniosłem swoją wielką czarną księgę ze złotymi literami wypisanymi na okładce tytułem: Pismo Święte.
    Wytrzeszczyła oczy na Biblię i spytała: - Gdzieś ukradł Biblię?
    Uśmiechnąłem się.
    - Nie ukradłem. Jeden pastor mi ją dał. Pokręciła głową.
    - Nie wiesz, że nie wolno żartować z takich rzeczy? Bóg cię za to skarze.
    - Nie kłamię. I Bóg mnie nie skarze, bo mi wybaczył. Idę teraz na komisariat oddać rewolwer.
    Podciągnąłem koszulę, żeby zobaczyła rewolwer wystający zza paska. Kobieta powoli, z niedowierzaniem wodziła wzrokiem rewolweru do Biblii i z powrotem. W końcu jej twarz rozjaśniła się uśmiechem. Wyrzuciła ręce w górę i zawołała:
    - Alleluja!
    Uśmiechnąłem się i pobiegłem do Parku Waszyngtona.
    Było tam około dwudziestu pięciu Mau Mau. Izrael ich ustawił i pomaszerowaliśmy ulicą St. Edward do Osiedlowego Komisariatu Policji na rogu Auburn Street. Nie przyszło nam do głowy, co o naszym pochodzie mogą pomyśleć policjanci: dwudziestu pięciu członków najgroźniejszego w Brooklynie gangu maszeruje środkiem ulicy, niosąc arsenał broni i amunicji. Później wielokrotnie dziękowałem Bogu, że policjanci zobaczyli nas dopiero wtedy, gdy byliśmy w drzwiach komisariatu. Jeśliby nas zobaczyli trochę wcześniej, zabarykadowaliby się i pewnie wystrzelaliby nas na ulicy.
    Gdy weszliśmy, dyżurny sierżant skoczył na równe nogi i sięgnął po rewolwer.
    - Co się tu dzieje, czego chcecie, chłopaki?
    - Hej, spokojnie, człowieku - powiedział Izrael. - Nie przyszliśmy tu narobić kłopotu. Przyszliśmy oddać nasze rewolwery.
    - Co?! - krzyknął sierżant - Co tu się do diabła dzieje? - odwrócił się i krzyknął przez ramię: - Poruczniku, lepiej niech pan tu zaraz przyjdzie!
    Porucznik stanął w drzwiach.
    - Co te chłopaki tu robią? - spytał sierżanta. - O co tu chodzi?
    Izrael zwrócił się do niego.
    - Wszyscy oddaliśmy serce Bogu, a teraz chcemy oddać rewolwery policji.
    - Tak - wtrącił się jeden z chłopaków - może przydadzą się wam, żeby z nich strzelać do niegrzecznych chłopców.
    Roześmieliśmy się wszyscy, a porucznik zwrócił się do sierżanta.
    - Nie zgrywają się? Lepiej weźcie kilku ludzi i sprawdźcie na zewnątrz. Może to jakaś zasadzka czy co.
    Podszedłem i wyciągnąłem w jego kierunku swoją Biblię.
    - Hej, poruczniku, popatrz na to. Pastor dał nam te Biblie wieczór po tym, jak wszyscy oddaliśmy serce Chrystusowi. Nie będziemy więcej członkami gangu. Jesteśmy już chrześcijaninami.
    - Co za pastor? - spytał porucznik.
    - Człowieku, no, Davie Wilkerson. Ten chudy pastor, co tu łazi i rozmawia ze wszystkimi gangami. Mieliśmy wczoraj wielkie spotkanie w hali St. Nicholas i wszyscy zwróciliśmy się ku Bogu. Jak pan nie wierzy, niech pan zadzwoni do pastora.
    Porucznik zwrócił się do sierżanta:
    - Macie numer tego pastora?
    - Tak jest, panie poruczniku. On mieszka u państwa Ortez.
    - Zadzwońcie do niego i powiedzcie mu, żeby tu jak najszybciej przyjechał. Możemy mieć poważne kłopoty. Jak to on coś tu namieszał, zamknę go, zanim zdąży policzyć do trzech.
    Sierżant wykręcił numer i oddał słuchawkę porucznikowi
    - Pastor Wilkerson? Lepiej niech pan zaraz przyjedzie Mamy tu pełen pokój Mau Mau i nie wiem, o co chodzi. Po krótkiej pauzie porucznik odłożył słuchawkę.
    - Już jedzie. Ale zanim tu będzie, oddajcie mi pistolety wszyscy.
    - Pewnie, generale - powiedział Izrael. - Potośmy właśnie tu przyszli.
    Potem odwrócił się do chłopaków i powiedział:
    - Dobra chłopcy. Podejdźcie tu i połóżcie pistolety na stole. Naboje też zostawcie.
    Policjanci mię wierzyli własnym oczom. Przez ten czas nadeszło jeszcze czterech gliniarzy i stali wszyscy patrząc z niedowierzaniem na rosnącą stertę rewolwerów, domowej roboty pistoletów i strzelb.
    Gdy skończyliśmy, porucznik pokręcił głową. Zwracając się do Izraela powiedział:
    - Dobra. A teraz może byście powiedzieli, co tu się naprawdę dzieje?
    Izrael ponownie opowiedział, co zdarzyło się w hali St. Nicholas. Powiedział mu, że staliśmy się chrześcijanami i że chcemy żyć całkiem inaczej. Potem spytał, czy porucznik mógłby mu złożyć autograf na Biblii.
    Uznaliśmy to za doskonały pomysł i stłoczyliśmy się wokół gliniarzy, prosząc o autografy, na Bibliach.
    W tym momencie wbiegł David. Spojrzał tylko na nas i podszedł prosto do porucznika. Porucznik poprosił, żeby wszyscy policjanci przyszli do tego pokoju.
    - Pastorze - powiedział - pragnę uścisnąć panu dłoń. Wilkerson rozejrzał się podejrzliwie, ale wyciągnął rękę i porucznik mocno ją uścisnął.
    - Jak pan tego dokonał? - spytał. - Ci chłopcy są mi na stopie wojennej i od lat mamy z nimi same kłopoty. I nagle dziś rano wszyscy przychodzą tu i wie pan, czego chcą? Wilkerson pokręcił głową.
    - Chcą żebyśmy złożyli autografy na ich Bibliach! Wilkerson nie mógł wydobyć głosu. Wreszcie wyjąkał:
    - O co poprosiliście policjantów?
    Otwarłem swoją Biblię i pokazałem mu autograf porucznika na pierwszej stronie.
    - Dzięki Bogu! - powiedział David. - Widzi pan, poruczniku? Bóg działa w Fort Greene!
    Wyszliśmy wszyscy z komisariatu, zostawiając porucznika kręcącego w zdumieniu głową nad stertą leżących na stole pistoletów.
    - Otoczyliśmy Wilkersona. Izrael powiedział:
    - Hej, Davie, prawie całą noc czytałem Biblię. Patrz, już tu jestem. Moje imię tu jest co kawałek. Widzisz? Izrael. To ja. Jestem sławny.
    Kilka tygodni później pan Arce, pastor hiszpańskiego kościoła, nazywającego się Iglesia de Dios Juan 3,16 (Kościół Boga Jan 3,16), wstąpił do mojego mieszkania. Właśnie był u mnie Izrael. Spędziliśmy wiele czasu razem, czytając Biblię, spacerując i modląc się na głos do Boga. Pastor Arce chciał, żebyśmy przyszli do jego kościoła nazajutrz wieczorem i opowiedzieli o tym, jak staliśmy się chrześcijanami. Miało to być środowe nabożeństwo wieczorne i pastor obiecał wpaść po nas po drodze.
    To było pierwsze prawdziwe nabożeństwo kościelne, na jakim byłem. Śpiewaliśmy przez prawie godzinę. Stałem z Izraelem na podwyższeniu, a kościół był wypełniony po brzegi. Pastor Arce odprawił nabożeństwo i dopiero potem udzielił mi głosu.
    Gdy skończyłem mówić, usiadłem w pierwszym rzędzie i słuchałem Izraela.
    Po raz pierwszy słyszałem go przemawiającego publicznie. Stał na ambonie i jego przystojna twarz jaśniała miłością Chrystusa. Swoim łagodnym głosem zaczął opowiadać o zdarzeniach, które doprowadziły do tej przemiany. Chociaż przez ostatnich kilka tygodni codziennie przebywaliśmy razem, dzisiaj dostrzegłem u niego głębię uczuć i ekspresję, których nie potrafiłem dostrzec wcześniej. Jego słowa przeniosły mnie do tego wieczoru w hali St. Nicholas, kiedy Izrael z takim zapałem zareagował na Ewangelię. Myślałem o moim nastawieniu do Daviego. Nienawidziłem go. Bóg wie, jak ja go nienawidziłem. Jak mogłem tak się mylić? Davie chciał jedynie, by Bóg mógł pokochać mnie za jego pośrednictwem. A ja plułem na niego, przeklinałem go, chciałem go zabić.
    Izrael wypowiedział nazwisko Davida i to sprowadziło mnie z powrotem na ziemię.
    - Wciąż jeszcze badałem szczerość Wilkersona - mówił Izrael, opisując swoje uczucia po tym pierwszym ulicznym spotkaniu, podczas którego usłyszał Daviego, - jak przemawia do młodzieży.
    Pewnego dnia Wilkerson przyszedł do mnie i poprosił żebym go zaprowadził do innych przywódców gangów. Chciał ich zaprosić na spotkania, które prowadził w hali St. Nicholas. Zaczęliśmy chodzić razem po brooklyńskich ulicach i pokazałem mu Małego Jo-Jo, który był prezesem Smoków z Coney Island, jednego z największych gangów ulicznych w mieście. Pokazałem mu go tylko. Nie chciałem, żeby Mały Jo-Jo wiedział, że to ja powiedziałem Daviemu o nim, bo Smoki były wielkimi wrogami Mau Mau.
    Powiedziałem Daviemu, że idę do domu. Kiedy podszedł do Małego Jo-Jo, schowałem się za schodkami jakiegoś domu, żeby ich podsłuchać. Jo-Jo zmierzył go wzrokiem z góry na dół, a potem splunął mu na buty. Nie można facetowi mocniej okazać swojej pogardy. Jo-Jo słowem się nie odezwał, tylko splunął Daviemu na buty. Potem odwrócił się i usiadł na schodach.
    Jo-Jo nie miał domu. Prawdę mówiąc w ogóle miał niewiele. Kiedy było ciepło, spał w parku, a kiedy padał deszcz albo robiło się zimno, nocował w metrze. Jo-Jo był prawdziwym włóczęgą. Kradł ubranie z tych skrzyń na dary dla ubogich i nosił, dopóki nie rozpadło się w strzępy. Wtedy kradł znowu.
    Tego dnia miał na sobie stare rozdeptane trampki, z których wystawały mu palce, i jakieś stare wielkie spodnie, które wisiały na nim tak, jakby były uszyte na jakiegoś grubasa.
    Doszedłem do wniosku, że jeśli Wilkerson coś udaje, to wszystko się wyda, kiedy spotka się z Jo-Jo. Jo-Jo potrafi wyczuć takiego typa. Jeśli Wilkerson udaje, Jo-Jo dźgnie go swoim majchrem. Jo-Jo popatrzył na Wilkersona i powiedział: "Zjeżdżaj bogaczu. Nie jesteś stąd. Przyjechałeś do Nowego Jorku i dużo gadasz o Bogu zmieniającym ludzi. Masz nowe błyszcząc buty i nowe spodnie, a my nie mamy nic. Moja stara wykopała mnie, bo w naszej dziurze jest dziesięcioro dzieci, a ma pieniędzy. Człowieku, znam się na takich jak ty. Przychodzisz tu na wycieczki dobroczynne jak te bogate typy, co jeżdżą autobusem po Bowery. Lepiej zjeżdżaj, zanim ktoś przedziurawi ci bandzioch".
    Widziałem, że coś złapało Daviego za serce. Może wiedział, że Jo-Jo mówi prawdę. Potem opowiadał mi, że przypomniał sobie wtedy jedną rzecz o takim jednym generale, co się nazywał Booth. Ten generał powiedział: "Nie da się pokrzepić ludzkich serc miłością Boga, gdy ich stopy kostnieją z zimna" - Może nie przytaczam tego ściśle, ale w każdym razie David powiedział, że to właśnie przemknęło mu przez myśl. I wiecie, co zrobił? Tak jak stał, usiadł na tych schodach, zdjął buty i wręczył je Jo-Jo.
    Mały Jo-Jo tylko popatrzył na Daviego i powiedział: "Co chcesz udowodnić, pastorze? Że masz serce albo coś takiego? Nie mam ochoty wkładać twoich parszywych butów".
    Ale Davie nie namyślał się nad odpowiedzią. "Człowieku - powiedział - jęczałeś o buty, to je wkładaj albo przestań nudzić".
    Jo-Jo odpowiedział: "Nigdy żem nie miał nowych butów".
    A Wilkerson tylko powtórzył: "Włóż je".
    Więc Jo-Jo włożył buty Davida. Jak to zrobił, Davie poszedł do swojego samochodu. Skuliłem się za schodami, gdy Jo-Jo ruszył ulicą za Daviem. Stary Davie był w skarpetkach i musiał przejść dwa bloki do samochodu, a ludzie się z niego śmiali. Wtedy zobaczyłem, że on nie udaje.
    Izrael przerwał swoją opowieść i przełknął łzy.
    - Nie trafiło do mnie nic z tego, co Davie mi powiedział. Ale ten facet nie udawał. Żył tak, jak nauczał. Przekonałem się wtedy, że nie oprę się sile, która zmusza człowieka do robienia czegoś takiego dla kogoś takiego jak Jo-Jo.
    Po nabożeństwie, ciągle pod jego wrażeniem i pod wrażeniem siły, z jaką poczułem w sobie obecność Bożą, gdy mówiłem, ruszyłem powoli przez tłum. Ciągle jeszcze myślałem że być może Bóg chce, bym wygłaszał kazania. Czy możliwe, żeby w ten właśnie sposób przemawiał do mnie? Nie wiedziałem tego, ale czułem, że muszę mieć trochę czasu, aby to przemyśleć. Sporo jeszcze ludzi było w przedsionku kościoła i na chodniku, gdy wyszedłem na ulicę, wciąż jeszcze wymieniając uściski dłoni. W tym momencie ryknęły silniki dwóch samochodów, stojących po drugiej stronie jezdni. Usłyszałem krzyk jakiejś kobiety. Zobaczyłem lufy rewolwerów wystawione przez okienka i rozpoznałem kilku Biskupów.
    Samochody gwałtownie odskoczyły od krawężnika i zaczęto z nich wściekle strzelać w moim kierunku. Ludzie przed kościołem padli na ziemię albo uciekali w panice do wnętrza usiłując schronić się przed tą strzelaniną. Kucnąłem za drzwiami. Jedna z kuł rozpłaszczyła się o ścianę koło mnie. Samochody zniknęły w ciemności.
    Gdy ludzie się uspokoili, jakiś starszy mężczyzna podszedł do mnie i objął mnie ramieniem.
    - Synu - powiedział - niech cię to nie zniechęca. Sam Jezus był kuszony na pustyni po swoim chrzcie. Powinieneś czuć się zaszczycony, że Szatan wybrał cię do prześladowań. Przepowiadani ci, że jeśli wytrwasz, dokonasz dla Boga wielkich rzeczy.
    Poklepał minie po ramieniu i zniknął w tłumie. Nie wiedziałem, co znaczy "wytrwać", ale chciałem dokonać dla Boga wielkich rzeczy. Nie byłem jednak zbyt przekonany, że wysłanie przez szatana Biskupów, żeby mnie zabili, było takim zaszczytem.
    Wyglądało, że niebezpieczeństwo minęło, ruszyłem więc pieszo w długą drogę powrotną do domu. Pastor Arce odwiózł Izraela, ale ja chciałem iść pieszo. Musiałem pomyśleć. Pan Delago, który współpracował z Davidem Wilkersonem, zaprosił mnie na noc do siebie do domu. Był to uprzejmy, kulturalny, dobrze ubrany człowiek. Pomyślałem, że musi być bardzo bogaty. Wstydząc się swoich złych manier i ubrania, odrzuciłem jego zaproszenie. Pan Delgado dał mi dolara i powiedział, żebym go powiadomił, jeśli będę potrzebował pieniędzy.
    Podziękowałem mu i ruszyłem do domu. Przechodząc przez Vanderbilt Avenue zobaczyłem Locę stojącą przed swoim domem.
    - Hej, Nicky, gdzieś się podziewał tyle czasu? Ktoś mówił, że już nie jesteś w gangu. Czy to prawda? Powiedziałem, że to prawda.
    - Stary, brakuje nam ciebie. Jak ciebie nie ma, to już nie jest tak jak dawniej. Dlaczego nie wracasz? Nagle ktoś chwycił mnie od tyłu.
    - Hej, chyba rzeczywiście chcecie, żebym wrócił. Co?
    Myślałem, że to ktoś z naszego gangu. Ale Loca zamarła z przerażenia. Odwróciłem głowę i poznałem Joe'go, Apacza którego złapaliśmy i pobili.
    Zacząłem mu się wyrywać i wtedy zobaczyłem, że w prawej ręce ma nóż. Lewą ręką objął mnie od tyła za szyję i uderzył ponad moim ramieniem, mierząc w serce. Zasłoniłem się prawą ręką chcąc odparować cios ośmiocalowego ostrza, i nóż trafił mnie prosto w dłoń pomiędzy małym a serdecznym palcem.
    Ostrze przebiło mi dłoń na wylot i lekko zadrasnęło pierś. Odwróciłem się i Joe znów uderzył.
    - Tym razem cię zabiję - zaklął. - Jak myślisz, że uciekniesz przede mną chowając się za kościół, to się mylisz, kochany. Zrobię światu tę grzeczność i zabiję głupiego tchórza.
    Krzyknąłem do dziewczyny:
    - Uciekaj, to wariat!
    Joe ruszył na mnie i uderzył mierząc mi w brzuch. Odskoczyłem i zerwałem antenę ze stojącego obok samochodu. Teraz mieliśmy równe szanse. W moich rękach antena była tak samo niebezpieczna jak nóż.
    Okrążałem go, tnąc powietrze metalowym prętem. Czułem się znowu w swoim żywiole. Byłem pewien, że uda mi się go zabić. Z doświadczenia wiedziałem, jakie będzie jego następne posunięcie. Kiedy skoczy na mnie z nożem, zrobię unik i gdy będzie łapał równowagę, mogę go uderzyć na odlew i oślepić, a potem sparaliżować albo zabić drugim ciosem.
    Trzymałem antenę w lewej ręce. Prawą, ociekającą krwią, trzymałem przed sobą, zasłaniając się przed nożem.
    - Dalej kochasiu - szepnąłem. - Spróbuj jeszcze raz. Tylko jeden raz, bo to będzie ten ostatni.
    Oczy Joego były zwężone od wściekłości. Wiedziałem, że będę go musiał zabić, bo tylko to go może powstrzymać.
    Skoczył na mnie. Usunąłem się i nóż świsnął koło mojego brzucha. Teraz! Gdy łapie równowagę! Zamachnąłem się anteną, żeby ciąć nią w jego odsłoniętą twarz.
    Nagle poczułem się tak, jakby dłoń Boga uchwyciła mnie za rękę. "Nadstaw drugi policzek". Głos był tak realny, jakby to mówił ktoś stojący obok mnie. Popatrzyłem na tego Apacza nie jak na wroga, ale jak na człowieka. Zrobiło mi się go żal, że stoi tak tutaj na ulicy z nienawiścią wypisaną na twarzy i zionie przekleństwami Zobaczyłem siebie sprzed kilku tygodni stojącego na ciemnej ulicy i próbującego zabić wroga.
    Pomodliłem się. Po raz pierwszy pomodliłem się o siebie:
    - Boże, pomóż mi.
    Apacz złapał równowagę i popatrzył na mnie.
    - Co mówisz?
    Powiedziałem to znowu: Boże, pomóż mi.
    Joe stanął jak wryty i wytrzeszczył na mnie oczy.
    Nadbiegła Loca i wcisnęła mi w rękę szyjkę rozbitej butelki od whisky.
    - Haratnij go tym, Nicky. Joe rzucił się do ucieczki.
    - Rzuć tym w niego, Nicky, rzuć tym!
    Zamachnąłem się, ale zamiast rzucić butelką za uciekającym Apaczem, cisnąłem nią o ścianę domu.
    Potem wyjąłem chusteczkę i zawinąłem w nią moją paskudnie krwawiącą rękę. Krew przesiąknęła przez cienką szmatkę. Loca popędziła na górę, do swojego pokoju, i przyniosła mi duży ręcznik, żeby krew miała w co wsiąkać. Chciała mnie odprowadzić do domu, ale powiedziałem, że dam sobie radę i poszedłem.
    Bałem się iść do szpitala, lecz wiedziałem, że potrzebują pomocy. Słabłem z upływu krwi. Musiałem przejść przez Park Waszyngtona, od strony Fulton Place, żeby dotrzeć do szpitala Cumberland. Musiałem tam dojść, zanim bym się wykrwawił. Gdy stałem na rogu De Kalb, koło straży pożarnej, i czekałem na zmianę świateł, zaczęło mi się mącić przed oczyma i doszedłem do wniosku, że muszę przejść przez ulicę, zanim zemdleję.
    Zatoczyłem się na jezdnię między samochody. W tym momencie usłyszałem wołanie i jeden z Mau Mau wybiegł na jezdnię, żeby mi pomóc. Był to Tarzan, prawdziwy wariat, który nosił wielki meksykański kapelusz.
    - Co chcesz zrobić, Nicky, popełnić samobójstwo? Myślał, że zwariowałem, bo oddałem serce Bogu.
    - Człowieku, jestem ranny. Ciężko ranny. Pomóż mi dojść do mieszkania Izraela, dobra?
    Tarzan poszedł ze mną do domu Izraela. Weszliśmy na piąte piętro do jego mieszkania. Gdy stukaliśmy w drzwi, była już północ.
    Matka Izraela otwarła drzwi i zaprosiła mnie do środka. Widziała, że jestem ranny. Izrael wyszedł z pokoju. Popatrzył na mnie i zaczął się śmiać.
    - Człowieku, co ci się stało?
    - Jeden Apacz mnie przebił.
    - No wiesz, stary, nie przypuściłbym, że to ci się kiedyś może przytrafić.
    Matka Izraela przerwała nam i zaczęła nalegać, poszedł do szpitala. Izrael z Tarzanem pomogli mi zejść i prowadzili mnie do znajdującego się obok szpitala, do przyjęć w nagłych wypadkach. Tarzan zgodził się wziąść mój portfel z tym jednym dolarem i powiedzieć mojemu bratu, Frankowi, co mi się przytrafiło. Izrael czekał, dopóki lekarz nie obejrzał mi ręki. Miałem przecięte ścięgna i chcieli mnie uśpić i operować. Gdy mnie wywożono, Izrael powiedział poważnie:
    - Nie martw się, stary. Dostaniemy tego, kto to zrobił. Chciałem mu powiedzieć, że nie musimy się już mścić, że Bóg się nami zaopiekuje. Ale drzwi zamknęły się za mną cicho.
    Wcześnie ramo Izrael przyszedł do mnie do szpitala. Ciągle jeszcze byłem oszołomiony po narkozie, ale zorientowałem się, że coś się w jego wyglądzie zmieniło. Wreszcie udało mi się całkiem otworzyć oczy i zobaczyłem, że ogolił sobie całą głowę.
    - Hej, łysek, co jest? - wymamrotałem. Izrael miał znów swój dawny wyraz twarzy.
    - Człowieku, najpierw o mało co nas nie zastrzelili przed kościołem, a teraz ciebie zranili nożem. Ten interes Jezusa jest dla nienormalnych. Ten facet nie miał prawa tak cię potraktować. Dostanę go za ciebie.
    Byłem coraz przytomniejszy. Uniosłem się na łóżku i powiedziałem:
    - Człowieku, nie możesz tego zrobić. Mogłem sam go dostać wtedy wieczorem, ale zostawiłem to w rękach Boga. Jeśli wrócisz na ulicę, już nigdy się nie wycofasz. Pamiętasz, co Davie powiedział o przyłożeniu ręki do pługa? Człowieku, zrób tak jak ja i porzuć walkę.
    Usiłując usiąść na łóżku zauważyłem, że z Izraelem przyszły Lydia i Loretta.
    Opadłem na łóżko, wciąż jeszcze osłabiony z upływu krwi i od narkozy. Rękę od czubków palców po łokieć miałem zabandażowaną.
    Loretta, ładna czarnowłosa Włoszka, z którą kilkakrotnie się umawiałem, powiedziała:
    - Nicky, Izrael ma rację. Ci faceci przyjdą do szpitala i zabiją cię, jeśli nie wrócisz do gangu. Zróbmy tak, jakby się nic nie zmieniło. Wyzdrowiejesz i wrócisz do Mau Mau. Będziemy na ciebie czekać.
    Odwróciłem się i popatrzyłem na Lydię.
    - Czy ty też tak uważasz? - spytałem. Lydia zwiesiła głowę.
    - Nicky, muszę ci o czymś powiedzieć. Wstyd mi, że mówię o tym dopiero teraz, zamiast dawno temu. Od dwóch lat jestem chrześcijanką.
    - Co?! - popatrzyłem na nią z niedowierzaniem - Chcesz mi powiedzieć, że cały ten czas byłaś chrześcijanka i nigdy mi o tym nie mówiłaś? Jak mogłaś być chrześcijanka i robić te wszystkie rzeczy, które robiłaś? Pomyśl o tym, co robiliśmy razem. Nie opowiadaj mi tu, że jesteś chrześcijanką Chrześcijanie tak nie postępują. Oni nie wstydzą się Boga. Nie wierzę ci.
    Lydia zagryzła dolną wargę, oczy zaszły jej łzami i zaczęła miąć w ręku brzeg prześcieradła.
    - Wstyd mi, Nicky. Bałam się powiedzieć ci o Chrystusie. Bałam się, że jeśli ci powiem, że jestem chrześcijanką, nie zechcesz mnie już więcej.
    Izrael podszedł do łóżka.
    - No, już dobra, Nicky. Jesteś po prostu wytrącony z równowagi. Niedługo poczujesz się lepiej. Loretta i ja uważamy, że powinieneś wrócić do gangu. Nie wiem, jak Lydia. Ale przemyśl to i nie martw się. Porozmawiam z chłopakami i dopadniemy tego, co ci to zrobił.
    Odwróciłem się od nich. Loretta podeszła i pocałowała mnie w policzek. Gdy Lydia nachyliła się, żeby mnie pocałować, poczułem gorące łzy.
    - Przepraszam Nicky, wybacz mi.
    Nie odpowiedziałem. Lydia pocałowała mnie i uciekła. Usłyszałem, jak drzwi się za nimi zamykają.
    Gdy wyszli, odczuwałem niemal fizyczną obecność Szatana w moim pokoju. Mówił do mnie za pośrednictwem Izraela i Loretty. Posługiwał się moim rozczarowaniem do Lydii. Szeptał: "Nicky, jesteś głupcem. Oni mają rację. Wróć do gangu. Przypomnij sobie, jak słodko jest być w ramionach pięknej dziewczyny. Zdradziłeś swój gang, ale na powrót nie jest jeszcze za późno".
    Gdy diabeł tak mnie kusił, weszła pielęgniarka z obiadem na tacy. Ciągle słyszałem diabelski szept: "Wczoraj wieczorem po raz pierwszy nie oddałeś, gdy ktoś cię uderzył. Ale z ciebie tchórz. Wielki bohater Nicky Cruz płacze w hali St. Nicholas. Ucieka przed Apaczem i pozwala mu odejść. Baba. Dureń. Tchórz".
    - Panie Cruz - powiedziała pielęgniarka stając koło łóżka - jeśli się pan odwróci, będę mogła ustawić tacę z obiadem. Podskoczyłem na łóżku. Uderzyłem w tacę, wytrącając ją z rąk pielęgniarki na podłogę.
    - Zjeżdżaj stąd do diabła!
    Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale nie mogłem. Wszystkie przekleństwa znikły. Nie potrafiłem nawet o nich pomyśleć. Siedziałem tylko z otwartymi ustami i nagle łzy napłynęły mi do oczu i pociekły strumieniami po twarzy.
    - Przepraszam, przepraszam - załkałem. - Proszę zadzwonić do pastora. Proszę poprosić tu pastora Arce.
    Pielęgniarka spokojnie pozbierała talerze i poklepała mnie po ramieniu.
    - Zaraz do niego zadzwonię. Proszę się położyć i odpocząć.
    Położyłem się na poduszce i szlochałem. Wkrótce przyszedł pastor Arce i zaczął się ze mną modlić. W trakcie modlitwy poczułem, jak odstępuje ode mnie dręczący mnie dotychczas zły duch. Pastor powiedział, że przyśle do mnie rano pana Delgado i dopilnuje, żebym miał opiekę.
    Wieczorem, gdy pielęgniarka pomogła mi zmienić bluzę od piżamy, ukląkłem koło łóżka. Po południu na drugim łóżku w moim pokoju położyli jeszcze kogoś, ale myślałem, że on śpi. Zacząłem modlić się na głos, bo tylko tak umiałem. Nie wiedziałem, że można modlić się w myśli. Sądziłem, że trzeba modlić się "do Boga", a jedyny sposób, w jaki potrafiłem to robić, polegał na mówieniu do Niego - głośnym mówieniu. Zacząłem się więc modlić.
    Prosiłem Boga, żeby wybaczył chłopakowi, który mnie zranił, i aby ochraniał go od złego, dopóki ten chłopak nie dowie się o Jezusie. Prosiłem Boga, by wybaczył mi to, jak odnosiłem się do Lydii, i to, że wytrąciłem tacę z rąk pielęgniarki. Powiedziałem Mu, że pójdę wszędzie, gdzie On zechce, i zrobię wszystko, czego ode mnie zażąda. Przypomniałem Mu, że nie boję się umrzeć, ale prosiłem Go, aby pozwolił żyć wystarczająco długo, bym mógł kiedyś opowiedzieć rodzicom o Jezusie.
    Długo klęczałem, zanim wczołgałem się znowu do łóżka zasnąłem.
    Następnego dnia ubierałem się przed wyjściem ze szpitala, kiedy mężczyzna w łóżku obok szepnął coś i kiwnął, żebym bliżej. Był to stary człowiek. Miał rurkę w gardle, był blady, drżał i mógł mówić tylko trochę szeptem.
    - Nie spałem wieczorem - szepnął. Zażenowany, uśmiechnąłem się niemądrze.
    - Dziękuję - powiedział mężczyzna. - Dziękuję ci za twoją modlitwę.
    - Ale ja nie modliłem się dla pana - wyznałem. - Myślałem, że pan śpi. Modliłem się dla siebie.
    Starzec chwycił moją zdrową rękę swymi zimnymi, wilgotnymi palcami. Chwyt ten był bardzo słaby, ale poczułem że ma to być silny uścisk.
    - O, nie, mylisz się. Modliłeś się dla mnie. I ja się modliłem. Modliłem się po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Ja też chcę robić to, co Jezus mi każe. Dziękuję ci.
    Gdy mówił, po jego wymizerowanych, zapadłych policzkach stoczyły się wielkie łzy.
    - Niech pana Bóg błogosławi - powiedziałem i wyszedłem.
    Nigdy w życiu nie próbowałem nikomu udzielać pomocy duchowej. Nawet teraz nie umiałbym tego zrobić. Ale poczułem, mocno i wyraźnie, że Duch Boży udzielił jej za moim pośrednictwem. I rad byłem z tego.
    Pan Delgado czekał na mnie w hallu. Zapłacił już mój rachunek i poprowadził mnie do swojego samochodu.
    - Telefonowałem wczoraj wieczorem do Davida Wilkersona - powiedział. - Jest w Elmirze, prowadzi tam cykl spotkań. Chce, żebym przywiózł tam jutro ciebie i Izraela.
    - Davie wspominał mi o tym podczas naszego ostatniego spotkania - zauważyłem. - Ale Izrael wrócił do gangu. Myślę, że nie pojedzie.
    - Pojadę porozmawiać z nim dziś wieczorem - powiedział pan Delgado. - Ale chciałbym, żebyś dziś był u mnie w domu. Tam będziesz bezpieczny. A jutro wcześnie rano pojedziemy do Elmiry.
    Uśmiechnąłem się w duchu na myśl o tym, że pojadę na spotkanie z Daviem do Elmiry. Do tej właśnie miejscowości chciała mnie posłać policja, ale z zupełnie innego powodu. Resztę dnia spędziłem modląc się za Izraela, żeby nie do gangu, tylko pojechał ze mną do Elmiry.
    Na drugi dzień rano wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy przez miasto w kierunku Brooklynu i osiedla Fort Greene. Pan Delgado powiedział, że Izrael zgodził się pojechać z nami i ma na nas czekać na rogu Myrtle i De Kalb o siódmej. Ale gdy przyjechaliśmy na umówione miejsce, Izraela już tam nie było. Poczułem gwałtowny skurcz żołądka. Okrążyliśmy blok ale Izraela nie było widać. Pan Delgado stwierdził, że śpieszy nam się, ale możemy jeszcze przejechać koło mieszkania Izraela na St. Edward Street, naprzeciwko szkoły nr 67 i zobaczyć czy go tam gdzieś nie ma. Pojechaliśmy, lecz nie widać było ani śladu Izraela. Pan Delgado ciągle popatrywał na zegarek i wreszcie powiedział, że musimy już jechać.
    - Nie moglibyśmy jeszcze tylko raz objechać bloku dookoła? - spytałem. - Może go przeoczyliśmy? Pan Delgado powiedział:
    - Słuchaj, Nicky, wiem, że kochasz Izraela i boisz się, że wróci do gangu. Ale on musi nauczyć się czasem za siebie odpowiadać. Powiedział, że spotka się z nami o siódmej rano i nie ma go tu. Okrążymy blok jeszcze raz, ale do Elmiry jest 6 godzin jazdy, a David oczekuje nas o drugiej po południu. Przejechaliśmy jeszcze raz ulicą, po czym ruszyliśmy przez Bronx, żeby zabrać Jeffa Moralesa. Jeff był portorykańskim chłopakiem, który chciał zostać pastorem. David poprosił pana Delgado o zabranie go, żeby tłumaczył moje słowa, gdy będę przemawiał w kościele.
    Gdy wyjechaliśmy z miasta, odczułem ulgę. Oparłem się wygodnie i odetchnąłem. Było mi lekko. Ale głęboko, na dnie serca, czułem smutek, że zostawiliśmy Izraela; miałem jak najgorsze przeczucia co do jego przyszłości. Nie wiedziałem wówczas, że miałem go ujrzeć dopiero po sześciu latach.
    Wieczorem David przedstawił mnie ludziom w Elmirze i opowiedziałem, w jaki - sposób zostałem chrześcijaninem. David powiedział, żebym zaczął od początku i opowiadał wszystkim jak było. Nie byłem pewien szczegółów i niezbyt dobrze pamiętałem niektóre zdarzenia z mego życia. Zorientowałem się szybko, że Bóg nie tylko pozbawił mnie dawnych ciągotek, ale również starł z mej pamięci wiele wspomnień. Jednak opowiedziałem całą historię najlepiej, jak umiałem. Wielokrotnie wyprzedzałem swojego tłumacza i Jeff mówił:
    - Wolniej, Nicky, pozwól mi mówić.
    Ludzie śmiali się i płakali, a potem, wezwani, tłumnie szyli do ołtarza oddać serca Chrystusowi. Uczucie, że Bóg wzywa mnie do stanu duchownego, wzmocniło się we mnie, gdy ujrzałem jak działa za moim pośrednictwem. Następnego dnia miałem okazję dłużej rozmawiać z Davidem. Spytał mnie, czy poważnie myślę o zostaniu pastorem.
    Odpowiedziałem, że nie wiem nic o tej pracy i ledwo po angielsku, ale czuję, że Bóg położył dłoń na moim i wiedzie mnie w tym kierunku. David powiedział, że zrobi wszystko, co będzie w jego mocy, żeby załatwić mi przyjęcie do szkoły.
    Szkoła! Od trzech lat nie chodziłem do szkoły, z której wyrzucono mnie z hukiem.
    - Davie, nie mogę wrócić do szkoły. Dyrektor powiedział, że jeśli kiedykolwiek tam wrócę, odda mnie gliniarzom.
    David roześmiał się.
    - Nie do tej szkoły, Nicky. Do szkoły biblijnej. Chciałbyś pojechać do Kalifornii?
    - Gdzie?
    - Do Kalifornii, na zachodnim wybrzeżu.
    - Czy to jest koło Manhattanu? - spytałem. Wilkerson wybuchnął śmiechem.
    - Och, Nicky, Nicky. Pan Bóg będzie miał z tobą dużo pracy. Ale myślę, że ma dość siły, by ją wykonać. A ty tylko czekaj i przyglądaj się. Jako pastor osiągniesz wspaniałe wyniki. Jestem o tym głęboko przekonany.
    Pokręciłem głową. Słyszałem, że gliniarze z Manhattanu są równie niemili, jak ci z Brooklynu. Jeśli miałem iść do szkoły, to lepiej, żeby to gdzieś było daleko od Nowego Jorku.
    Davie chciał, żebym został w Elmirze, dopóki nie nadejdzie odpowiedź ze szkoły biblijnej, która, jak się później dowiedziałem, mieściła się w La Puentę, w Kaliforni, niedaleko Los Angeles. Była to trzyletnia szkoła biblijna dla chłopców i dziewcząt, którzy chcieli przysposobić się do stanu duchownego, ale nie było ich stać na pójście do college'u. Oczywiście nie ukończyłem szkoły średniej, ale David wysłał do nich pocztą lotniczą list z prośbą, żeby pomimo wszystko mnie przyjęli. Nie robił tajemnicy z mojej poprzedniej kariery, ale pisał im o moich marzeniach i ambicjach i prosił, żeby przyjęli mnie na próbę, pomimo że dopiero przed kilkoma tygodniami zostałem chrześcijaninem.
    Tymczasem w Elmirze zaczęło się dziać coraz gorzej. Ktoś rozpuścił plotkę, że jestem wciąż jeszcze przywódcą gangu i przyjechałem tu zorganizować gang. Davida to rozgoryczyło. Wiedział, że możemy mieć z tego powodu kłopoty. Zostałem u niego na moc, ale bałem się, że ludzie mogą mieć mu to za złe. Postanowiliśmy modlić się o to.
    Tej nocy David mówił ze mną o chrzcie w Duchu Świętym. Słuchałem uważnie, ale nie rozumiałem, co usiłuje mi przekazać. Czytał mi ustępy Pisma Świętego: z Dziejów Apostolskich, z 1 Listu do Koryntian, z Listu do Efezjan. Wyjaśniał, że gdy człowiek jest już zbawiony, Bóg chce napełnić go swoją siłą. Mówił o nawróceniu Saula w 9 rozdziale Dziejów Apostolskich - że po 3 dniach od nawrócenia Saul otrzymał chrzest w Duch Świętym i został napełniony nową siłą.
    - Tego właśnie ci potrzeba, Nicky - powiedział - Bóg chce napełnić cię siłą i dać ci szczególne dary.
    - O jakich darach myślisz? - spytałem.
    Otwarł Biblię na wersetach 8-10, 12 rozdziału "I listu do Koryntian" i opowiedział mi o dziewięciu darach Ducha.
    Otrzymują je ci, którzy są ochrzczeni w Duchu Świętym. Możesz nie otrzymać wszystkich z nich, ale otrzymasz niektóre. My, zielonoświątkowcy, uważamy, że każdy, kto jest ochrzczony w Duchu, mówi językami.
    - Chcesz powiedzieć, że będę w stanie mówić po angielsku bez żadnej nauki? - spytałem zdumiony.
    David chciał mi jeszcze coś powiedzieć, ale zamknął Biblię.
    - Pan powiedział apostołom, żeby czekali cierpliwie, a otrzymają moc. Nie chcę, aby w twoim przypadku dokonało się to zbyt pośpiesznie. Będziemy czekać, aż Pan ochrzci cię, gdy będziesz gotów przyjąć ten chrzest. Na razie mamy inny problem i musimy się w tej sprawie modlić - powiedział Davie i wyłączył światło.
    - Jeśli Bóg da mi nowy język, mam nadzieję, że to będzie włoski. Znam doskonałą dziewczynę, Włoszkę, i na pewno mógłbym...
    Przerwała mi poduszka Wilkersona, która przeleciała przez pokój i trafiła mnie w głowę.
    - Spać, Nicky. Już prawie dzień, i połowa miasta uważa, że jesteś przywódcą gangu. Jeśli Bóg da ci nowy język, byłoby lepiej, żeby był zrozumiały dla tych ludzi tutaj, kiedy będziesz im mówił, że naprawdę nie jesteś mordercą.
    Następnego dnia David wrócił z porannego spotkania z zatroskaną twarzą.
    - Nie jest zbyt dobrze, Nicky. Trzeba będzie, żebyś wyjechał dziś przed wieczorem, ale nie mam pojęcia, gdzie - prócz Nowego Jorku - mogę cię posłać.
    - Myślisz, że Pan słyszał nasze modlitwy wczoraj wieczorem? - spytałem. David był zgorszony.
    - Oczywiście, że tak. Dlatego właśnie się modlę: bo wierzę, że On mnie słyszy.
    - Modliłeś się, żeby Bóg zaopiekował się mną?
    - Wiesz, że tak.
    - No to czemu tak się niepokoisz?
    David stał i patrzył na mnie przez chwilę, po czym powiedział:
    - Chodź, pójdziemy na śniadanie. Jestem strasznie głodny. Ty chyba też?
    O drugiej po południu zadzwonił telefon w naszym pokoju w motelu. Telefonował pastor kościoła, w którym David wygłaszał kazania. W gabinecie pastora była kobieta, która chciała z nami obydwoma porozmawiać. David powiedział, że zaraz będziemy.
    Gdy weszliśmy, pastor przedstawił nas 72-letniej pani Johnson, która przyjechała prosto z domu położonego dwieście mil stąd, na północy stanu Nowy Jork. Pani Johnson powiedziała, że nocą przemówił do niej Duch Święty. Przeczytała o minie w gazetach i potem Duch Święty oznajmił jej, że mam kłopoty i że ona musi po mnie przyjechać.
    Spojrzałem na Davida. Po jego twarzy spływały wielkie łzy.
    - Pani może i nazywa się Johnson, ale moim zdaniem nazywa się pani Ananiasz.
    Pani Johnson popatrzyła na Davida ze zdumieniem.
    - Nie rozumiem - stwierdziła.
    Do rozmowy włączył się tutejszy pastor:
    - On ma na myśli Ananiasza, wspomnianego w 9 rozdziale "Dziejów Apostolskich", którego Duch Święty poruszył i posłał, aby pomógł Pawłowi.
    Pani Johnson uśmiechnęła się.
    - Wiem tylko, że Bóg polecił mi przyjechać i zabrać tego chłopca ze sobą do domu.
    David kazał mi się przygotować do wyjazdu z tą panią. Powiedział, że za kilka dni powinien dostać odpowiedz za La Puentę, a wtedy pośle po mnie. Nie chciało mi się jechać, ale dowiedziawszy się o tym, co stało się poprzedniego wieczora, i widząc, co dzieje się teraz, bałem się zostać.
    Dwa tygodnie później zadzwonił do mnie David. Był podniecony. W Instytucie Biblijnym byli tak zaintrygowani perspektywą mojego przyjazdu, że zgodzili się odstąpić od zwykłych wymagań i przyjąć mnie na pełnoprawnego studenta, David powiedział, żebym złapał autobus do Nowego Jorku, bo mam jutro wyjechać do Kalifornii. Tym razem nie miałem nic przeciwko powrotowi do Nowego Jorku. Przypomniałem sobie jazdę z doktorem Johnem i moje przygnębienie z powodu tego, że znowu wpadam w tę pułapkę. Ale ta pułapka już nie istniała. Tym razem kroczyłem drogą, która miała wyprowadzić mnie z tej dżungli.
    Musiałem odczekać 5 godzin, zanim David mógł po mnie przyjechać. Zgodziłem się posiedzieć w poczekalni, żeby uniknąć kłopotów. Kłopoty same ramie jednak znalazły. Przybrały postać 10 Wicekrólów, którzy w milczeniu stanęli wokół mnie, gdy siedziałem i czytałem gazetę.
    - Hej, patrzcie, jaki przystojniak - powiedział jeden z nich, robiąc aluzję do mojego garnituru i krawata.
    - Hej, lalusiu, jesteś poza swoim terytorium. Nie wiesz, że to jest rejon Wicekrólów?
    Nagle jeden z nich się odezwał.
    - Chłopaki, wiecie kto to jest? To ten wariat z Mau Mau, który został kaznodzieją.
    Inny podszedł i szturchnął mnie palcem w twarz.
    - Hej, kaznodziejo, mogę cię dotknąć? Może mi trochę twojej świętości zostanie na palcu. Odtrąciłem jego rękę.
    - Chcesz zdechnąć? - warknąłem. Odezwał się we mnie dawny Nicky. - Spróbuj mnie jeszcze raz dotknąć, to cię wykończę.
    - Oj! - chłopak podskoczył, udając przestrach. - Wygląda jak kaznodzieja, ale mówi jak... - i użył tu nieprzyzwoitego wyrazu.
    Zanim się spostrzegł, zerwałem się i wbiłem mu pięść w brzuch. Gdy zgiął się od ciosu, uderzyłem go pięścią w tył głowy. Chłopak padł nieprzytomny na podłogę. Jego kumple tak byli zaskoczeni, że stanęli jak wryci. Ludzie na dworcu autobusowym rozbiegli się i pochowali za ławki. Wycofałem się do drzwi.
    - Spróbujcie się ruszyć, to pozabijam wszystkich. Idę po Mau Mau. Będę tu za godzinę i wykończę wszystkich Wicekrólów.
    Wiedzieli, że nie żartuję. Wiedzieli też, że Mau Mau byli dwa razy silniejsi i okrutniejsi od nich. Spojrzeli po sobie i zaczęli się wycofywać w kierunku drugich drzwi, unosząc swojego bezwładnego kumpla.
    - Niedługo wrócę! - krzyknąłem. - Lepiej zjeżdżajcie stąd i nie zatrzymujcie się ani razu, bo nie pożyjecie długo
    Wybiegłem w kierunku najbliższej stacji metra. Ale po drodze minąłem hiszpański kościół. Coś zmusiło mnie do zwolnienia i odwrócenia się. Powoli wszedłem po schodach i przez otwarte drzwi do środka. "Może najpierw powinienem, się pomodlić? - pomyślałem. - Później pójdę po Mau Mau".
    Lecz w kościele zapomniałem o Mau Mau i Wicekrólach. Zacząłem myśleć o Jezusie. A potem o oczekującym mnie nowym życiu. Ukląkłem przed ołtarzem i minuty płynęły mi jak sekundy. W końcu ktoś dotknął mojego ramienia. Obejrzałem się. Za mną stał Wilkerson.
    - Kiedy nie znalazłem cię na dworcu autobusowym, od razu pomyślałem, że będziesz tutaj - powiedział.
    - Naturalnie - odpowiedziałem. - A gdzie miałbym być, z powrotem w gangu?
    Wilkerson roześmiał się i poszliśmy do samochodu.

    Powrót do spisu treści