|
|
ROZDZIAŁ 10. TWARZĄ W TWARZ
- Było to gorące popołudnie, w piątek,
w lipcu 1958 roku. Siedziałem z Lydią i Izraelem na schodach przed swoim
domem, kiedy zobaczyliśmy biegnących chłopaków.
- Hej, co się dzieje? - krzyknąłem
do nich.
- Przed szkołą jest cyrk! - odkrzyknął
jeden z nich. Rozrywki są w Brooklynie rzadkie. Jest to jedna z przyczyn,
dla których musieliśmy sami organizować sobie rozrywki w postaci walk,
narkotyków i seksu. Wszystko było lepsze niż bezczynne siedzenie. Pobiegliśmy
więc przez park do szkoły przy St. Edward Street.
Gdy dotarliśmy tam, przed szkołą
nr 67 stał już spory tłum. Roztrącając dzieci przepchnęliśmy się do przodu,
żeby zobaczyć, co się dzieje.
Jakiś człowiek stał na hydrancie
i grał na trąbce "Naprzód żołnierze Chrystusa". Grał w kółko tę samą melodię.
Koło niego na chodniku stał drugi mężczyzna. Nie widziałem jeszcze tak
chudego, wątłego i mizernie wyglądającego człowieka. Ponad nim powiewała
na kiju flaga amerykańska.
Trębacz w końcu przestał grać i
tłum zaczął na niego krzyczeć. Zebrała się prawie setka chłopców i dziewcząt,
blokując jezdnię i chodnik.
Chudy mężczyzna miał taboret od
fortepianu, który dali mu ze szkoły. Wszedł na taboret i otworzył jakąś
czarną książkę. Zaczęliśmy krzyczeć na niego. Stał tam z pochyloną głową
i widać było, że się boi. Krzyki były coraz głośniejsze. W ścisku obejmowałem
Lydię i próbowałem sięgnąć jej za dekolt swetra, a ona chichotała. Nagle
uświadomiłem sobie, że wszystko ucichło. Przestałem zajmować się Lydią
i spojrzałem na tego człowieka na taborecie. Stał ze schyloną głową, trzymając
tę swoją czarną książkę otwartą przed sobą. Ogarnęło mnie niesamowite uczucie,
jak w domu, kiedy ojciec wykonywał swoje czarnoksięski praktyki. Było dziwnie
cicho, nawet samochody na Park Avenue, o kilka domów od nas, nie robiły
żadnego hałasu, był to nieziemski spokój. Przestraszyłem się.
Opanował mnie dawny lęk, którego
nie odczuwałem od wstąpienia do Mau Mau. Był to ten sam lęk, z którym walczyłem
w sądzie, stając przed sędzią. Ten sam, który czułem tego wieczora, kiedy
szedłem do domu po dniu spędzonym z psychologiem sądowym. Za każdym razem
udawało mi się od tego strachu uwolnić, uciec od niego. Ale teraz napełniał
całe moje ciało i czułem, że ogarnia nawet duszę. Chciałem odejść stąd,
uciec, ale wszyscy słuchali... czekali.
Nagle ten chudy człowiek podniósł
głowę i głosem tak słabym, że ledwo go było słychać, zaczął czytać z tej
czarnej książki: "Albowiem Bóg tak umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego
dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny".
Zadrżałem ze strachu. Ten gość musiał
być księdzem lub czarownikiem czy kimś w tym rodzaju. Mówił o miłości.
Wiedziałem, co to "miłość". Byłem w tej dziedzinie ekspertem. Wyciągnąłem
rękę i uszczypnąłem Lydię w biodro. Popatrzyła na mnie:
- Słuchaj go, Nicky.
Nachmurzyłem się i znowu zwróciłem
głowę w kierunku tego chudego człowieka. On powiedział coś o proszeniu
o to, żeby zdarzył się cud. Nie wiedziałem, co to cud, ale wszyscy słuchali
i nie chciałem być inny.
Skończył mówić i stał czekając na
coś. Potem powiedział, że chce rozmawiać z prezesami i wiceprezesami gangów.
Poczułem, że ten człowiek jest niebezpieczny. Wdzierał się do naszego świata,
a ja nie chciałem, żeby się tu pchali jacyś obcy.
Mówił dalej:
- Jeśli jesteście tacy ważni i twardzi,
nie boicie się chyba podejść tu i uścisnąć rękę jakiemuś chudemu pastorowi,
prawda?
Tłum się poruszył. Ktoś z tyłu zawołał:
Hej, Fura, co jest, boisz się? To
było do Fury, prezesa Kapelanów, naszego bratniego gangu.
Usłyszałem poruszenie za plecami
tłumu. Popatrzyłem tam i zobaczyłem Furę razem z Dyliżansem i jeszcze dwoma
Murzynami z ich gangu. Szli do chudego pastora, który zszedłszy z taboretu
stał i czekał na nich.
Denerwowałem się coraz bardziej.
Całkiem mi się to nie podobało. Rozejrzałem się, ale wszyscy się uśmiechali
i rozstępowali, żeby przepuścić Furę i Dyliżansa. Przywitali się z pastorem,
a potem ten trębacz i pastor wzięli Furę, Dyliżansa i tych dwóch chłopaków,
co z nimi byli, i podeszli razem do bramy szkoły. Stali tam i rozmawiali.
Zostawiłem Lydię i podszedłem do
Izraela.
- Co oni robią? - spytałem go.
Izrael nie odpowiedział. Miał jakąś
dziwną minę.
Nagle zobaczyłem, że tamci klękają
na ulicy. Fura i Dyliżans zdjęli kapelusze, trzymali je w rękach i klęczeli
na chodniku. Potem podnieśli się i ruszyli z powrotem. Zawołałem na Furę:
- Hej, Fura, nawróciłeś się już?
Fura był wielkim chłopem, miał około
1,85 m i ważył prawie 90 kilo. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie tak,
jak jeszcze nigdy nie patrzył. Twarz miał poważną, śmiertelnie poważną.
Przeszył mnie wzrokiem i zrozumiałem, co chciał powiedzieć, chociaż nie
wiedziałem, co mu się stało. Powiedział mi oczyma: "Lepiej się odwal, Nicky,
to nie jest odpowiednia chwila na wygłupy".
Nagle ktoś zawołał do mnie:
- Hej, Nicky, pokaż, że nie jesteś
gorszy. Chyba się nie boisz podejść, co?
Izrael uszczypnął mnie i kiwnął
głową w kierunku tych
- Chodź, Nicky. Idziemy.
Zobaczyłem, że mówi serio, i cofnąłem
się. W tym wszystkim było coś złowróżbnego... coś niebezpiecznego i podstępnego.
Miało to posmak śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Tłum zaczął hałasować i krzyczeć:
- Hej, patrzcie na naszego przywódcę!
On się boi tego chudego pastora! Izrael pociągnął mnie za kurtkę.
- Chodź, Nicky, Idziemy.
Nie miałem wyboru. Musiałem podejść
i stanąć twarzą w twarz z tymi dwoma ludźmi.
Izrael podał im rękę. Ja ciągle
się bałem i zwlekałem. Chudy mężczyzna podszedł do mnie i wyciągnął rękę.
- Nicky, nazywam się David Wilkerson.
Jestem pastorem z Pensylwanii.
Popatrzyłem tylko na niego i powiedziałem:
- Idź do diabła, pastorze!
- Nie podobam ci się, Nicky - odpowiedział
pastor - ale ja czuję do ciebie coś zupełnie innego: kocham cię. I nie
tylko to. Przybyłem, żeby ci powiedzieć o Jezusie, który też cię kocha.
Czułem się jak schwytane zwierzę,
które wsadzają do klatki. Za mną był tłum. Przede mną była uśmiechnięta
twarz tego chudego człowieka, mówiącego o miłości. Nikt mnie nie kocha.
Nikt mnie nigdy nie kochał. Gdy tak stałem, w mojej pamięci pojawiła się
ta chwila sprzed wielu lat, gdy usłyszałem, jak moja matka mówi mi: "Nie
kocham cię, Nicky". Pomyślałem: "Jeśli własna matka mówi ci, że cię nie
kocha, to znaczy, że nikt cię nie kocha - i nigdy nie pokocha".
Pastor ciągle stał z wyciągniętą
ręką i uśmiechał się... Zawsze byłem dumny z tego, że się nie boję. Ale
teraz bałem się. Bardzo bałem się tego człowieka, który chciał wsadzić
mnie do klatki. Chciał zabrać mi przyjaciół. Chciał wszystko zniszczyć
i dlatego nienawidziłem go.
- Jak się do mnie zbliżysz, pastorze,
to cię zabiję - powiedziałem, cofając się w stronę dającego mi poczucie
bezpieczeństwa tłumu. Bałem się i nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.
Przepełniał mnie strach. Wpadłem
nieomal w panikę. Prychnąłem gniewnie, odwróciłem się i poszedłem w tłum.
- Ten facet to komunista, chłopaki
- krzyknąłem - zostawcie go, to komunista.
Nie wiedziałem, co to znaczy "komunista",
ale wiedziałem, że to jest coś, co się powinno ludziom nie podobać. Uciekłem
i zdawałem sobie z tego sprawę. Ale nie umiałem walczyć w ten sposób. Gdyby
on mnie zaatakował nożem, walczyłbym z nim. Gdyby przyszedł i prosił, błagał,
wyśmiałbym go i kopnąłbym go w zęby. Ale on przyszedł i powiedział: "Kocham
cię". Jeszcze nigdy mnie nikt tak nie potraktował. Przepchnąłem się przez
tłum z podniesioną głową i wypiętą piersią. Chwyciłem Lydię za ramiona
i pociągnąłem ją za sobą ulicą St. Edward, byle dalej od szkoły.
Kilku chłopaków poszło za mną. Poszliśmy
do naszej piwnicy i nastawiłem gramofon na cały głos. Próbowałem zagłuszyć
brzmiące mi w uszach słowa: "Jezus cię kocha". Dlaczego tak bardzo wyprowadzało
mnie to z równowagi? Tańczyłem trochę z Lydią, wypiłem pół butelki taniego
wina i wypaliłem paczkę papierosów. Paliłem bez przerwy, odpalając jednego
od drugiego. Lydia widziała, że jestem zdenerwowany.
- Nicky, a może powinieneś porozmawiać
z pastorem? Może chrześcijaństwo nie jest takie złe, jak myślisz?
Popatrzyłem na nią tak, że opuściła
głowę.
Byłem nieszczęśliwy. I bałem się.
Nagle zrobił się jakiś ruch w drzwiach. Popatrzyłem w tamtą stronę i zobaczyłem
że wchodzi ten chudy pastor. W swoim porządnym ubraniu, białej koszuli
i eleganckim krawacie nie pasował do naszej brudnej piwnicy. Wszedł i spytał
jednego z chłopaków:
- Gdzie jest Nicky?
Chłopak wskazał na drugi koniec
piwnicy, gdzie siedziałem z głową opartą na rękach i papierosem zwisającym
z kącika ust.
Wilkerson podszedł do mnie tak,
jakby to była jego piwnica. Uśmiechał się szeroko. Znowu wyciągnął rękę
i powiedział:
- Nicky, chciałem ci tylko uścisnąć
rękę i...
Zanim zdążył dokończyć, uderzyłem
go w twarz. Mocno. Próbował uśmiechnąć się na siłę, ale widać było, że
zrobiło to na nim wrażenie. Nie cofnął się jednak i strach znowu podszedł
mi do gardła tak, że zrobiło mi się niedobrze. Żeby mu za to odpłacić,
zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi przyszła do głowy: plunąłem na niego.
- Nicky, Jezusa też opluwali, a
on modlił się: "Ojcze, odpuść im, albowiem nie wiedzą, co czynią".
- Zjeżdżaj stąd, do diabła! - krzyknąłem
i pchnąłem go w kierunku drzwi.
- Nicky, zanim odejdę, pozwól, że
powiem ci jedną rzecz: Jezus cię kocha.
- Wynoś się, zwariowany pastorze!
Nie wiesz, co mówisz. Daję Ci 24 godziny na wyniesienie się z mojego rejonu,
a jak nie, to cię zabiję.
Wilkerson cofnął się do drzwi uśmiechając
się ciągle.
- Pamiętaj, Nicky, Jezus cię kocha.
Tego już było dla mnie za wiele.
Schyliłem się, podniosłem pustą butelkę po winie i z całej siły cisnąłem
nią o podłogę. Nigdy jeszcze nie byłem tak wytrącony z równowagi.
Poniesiony ambicją skoczyłem do
drzwi. Zdawałem sprawę, że wszystkie chłopaki zorientowały się, że ten
mocno zalazł mi za skórę. Nie widziałem innego sposobu działania, jak działać
twardo. Wiedziałem, że jeśli choć na chwilę okażę swoje prawdziwe uczucia,
stracę cały gangu.
- Durny, pomylony czarownik - powiedziałem.
- Jak tu jeszcze wróci, to go spalę.
Zatrzasnąłem drzwi za sobą i stanąłem
na chodniku, patrząc, jak pastor odchodzi energicznym krokiem. "Zarozumialec"
- pomyślałem. Ale jednak w głębi duszy czułem, że za tym dziwnym człowiekiem
stoi jakaś prawda.
Odwróciłem się i ruszyłem w przeciwnym
kierunku. Wszedłem do sali bilardowej, poprosiłem o kule i próbowałem skupić
uwagę na końcu kija. Ale w uszach nie przestawała mi brzmieć głos chudego
pastora, mówiącego: "Jezus cię kocha".
"Nic mnie to nie obchodzi - myślałem
- On mnie nie przestraszy. Nikt mnie nie przestraszy".
Zepsułem dwa kolejne uderzenia i
rzuciłem kij na stół. "Jezus cię kocha" - brzmiało mi w uszach. Powiedziałem
chłopakom, że źle się czuję, i poszedłem do domu.
Przestraszyłem się, że naprawdę
jestem chory. Było wpół do jedenastej, a ja nigdy nie kładłem się do łóżka
przed trzecią lub czwartą rano. Zamknąłem drzwi od pokoju na klucz. Drżąc
podszedłem do łóżka i zapaliłem lampkę na stojącym obok stoliku. Wyjąłem
z szafy rewolwer, załadowałem go dwoma nabojami i położyłem przy łóżku.
Zrzuciłem z nóg buty i przebrałem się. Położyłem na stoliku paczkę papierosów,
rzuciłem się na łóżko i zacząłem patrzeć w sufit. Wciąż słyszałem słowa
Davida Wilkersona: "Jezus cię kocha, Nicky, Jezus cię kocha".
Wyciągnąłem rękę, zgasiłem światło
i zapaliłem papierosa. Paliłem jednego po drugim. Nie mogłem uleżeć spokojnie.
Przewracałem się z boku na bok. Nie mogłem zasnąć. Mijały godziny. W końcu
usiadłem, zapaliłem światło i popatrzyłem na zegarek. Była piąta rano.
Przewracałem się na łóżku przez całą noc.
Wstałem, ubrałem się i schowałem
rewolwer z powrotem do szafy. Wziąłem papierosy, zszedłem po schodach i
otwarłem frontowe drzwi domu. Niebo zaczynało szarzeć. W oddali słychać
było, jak wielkie miasto ziewa i przeciąga się przed nowym dniem.
Usiadłem na schodkach i oparłem
głowę na rękach. "Jezus cię kocha... Jezus cię kocha... Jezus cię kocha..."
Usłyszałem, że przed domem zatrzymuje
się samochód i trzaskają drzwiczki. Czyjaś ręka poklepała mnie po ramieniu.
Podniosłem swoją zmęczoną głowę
i zobaczyłem przed sobą chudego pastora. Uśmiechając się powiedział:
- Cześć Nicky. Pamiętasz, co ci
wczoraj wieczorem powiedziałem? Chciałem tylko wpaść i powiedzieć ci to
jeszcze raz. Nicky, Jezus cię kocha.
Skoczyłem na równe nogi i zamachnąłem
się. Wilkerson zmądrzał przez noc, bo odskoczył poza zasięg mojej ręki.
Stałem warcząc jak zwierzę gotujące się do skoku. Wilkerson spojrzał mi
prosto w oczy i powiedział:
- Mógłbyś mnie zabić, Nicky. Mógłbyś
mnie pociąć na tysiąc kawałków i rozrzucić je po całej ulicy. Ale każdy
kawałek wołałby, że Jezus cię kocha. I nigdzie przed tym nie uciekniesz.
Wbijałem w niego zabójcze spojrzenie,
ale on mówił dalej:
- Nicky, nie boję się ciebie. Twoje
słowa są groźne, ale w środku jesteś taki sam jak my wszyscy. Boisz się.
Obrzydły ci własne grzechy. Jesteś samotny. Ale Jezus cię kocha.
Zaskoczyło mnie to. Skąd on wie,
że jestem samotny? Nie wiedziałem, o czym mówi, kiedy powiedział "grzechy".
Bałem się przyznać do strachu. Ale skąd on wiedział, że jestem samotny?
Zawsze był ze mną gang. Miałem każdą dziewczynę, jaką chciałem. Ludzie
się mnie bali: kiedy widzieli, że nadchodzę, schodzili z chodnika na jezdnię.
Byłem przywódcą gangu. Jak mógł pomyśleć, że jestem samotny? A jednak byłem.
A teraz wiedział o tym ten pastor.
Próbowałem szydzić z tego, co mówi:
- Uważasz, że zmienisz mnie, ot
tak? - powiedziałem, pstrykając palcami. - Myślisz, że jak wysłucham tego,
co powiesz, to złapię Biblię i będę z nią paradował jak pastor, a ludzie
zaczną mówić: "Nicky Cruz to anioł! Święty!?"
Zdawałem sobie jednak sprawę, że
on mówi poważnie, z głębi serca.
- Nicky, nie spałeś dużo tej nocy,
prawda?
Znów mnie zaskoczył. Skąd wiedział,
że nie spałem?
- Ja też niewiele spałem tej nocy,
Nicky - ciągnął Wilkerson - tylko modliłem się za ciebie. Ale zanim to
zrobiłem, porozmawiałem z twoimi chłopakami. Powiedzieli mi, że nikt się
do ciebie nie zbliża. Wszyscy się ciebie boją. Ale ja, Nicky, przyszedłem
ci powiedzieć, że komuś jednak na tobie zależy. Tym kimś jest Jezus. On
cię kocha. - Popatrzył mi w oczy i dodał: - Pewnego dnia, i to już wkrótce,
Duch Boży zajmie się tobą. Pewnego dnia przestaniesz uciekać i przybiegniesz
do Niego.
Nie odezwałem się. Wstałem, odwróciłem
się do niego plecami i wszedłem do domu, zamykając za sobą drzwi. Poszedłem
do swojego pokoju, usiadłem na łóżku i wyjrzałem przez okno. Gdy popatrzyłem
na dół, jego samochodu już nie było. Niebo na wschodzie zaczynało przybierać
różowy odcień. Po drugiej stronie ulicy wielki budynek, w którym mieściło
się Technikum Brooklyńskie, przesłaniał mi horyzont. Ale nagle, jak zapach
morza dolatujący do kogoś, kto jest jeszcze wiele kilometrów od ujścia
rzeki, ogarnęło mnie uczucie, że życie to nie tylko to. To więcej, niż
te wznoszące się wysoko betonowe budynki, te ściany więzienia ze szkła
i kamienia.
Pomyślałem o jego słowach: "Pewnego
dnia przestaniesz uciekać i przybiegniesz do Niego". Nie wiedziałem nawet,
kim On jest. Pomyślałem jednak, siedząc tak na łóżku i wyglądając na zaśmieconą
ulicę, po której niosły się odgłosy ciężarówek pędzących z rykiem pobliską
główną ulicą, że On musi być jak słońce wynurzające się z oceanu w bezchmurny
dzień. Albo jak gwiazda poranna wisząca na jaśniejącym niebie. Może...
Kiedyś...
Chwila ta była bliżej, niż mogłem
przypuszczać.
Przez następnych kilka dni nie udało
mi się zapomnieć o tym człowieku występującym w imieniu Boga. To Izrael
zadręczał mnie ciągłym mówieniem o nim. Ilekroć spotkaliśmy się, mówił
coś o Bogu.
- Do diabła, Izrael, jak nie przestaniesz
w kółko gadać o tym całym Bogu, to cię zabiję!
Ale Izrael nie przestawał mówić
na ten temat i podejrzewałem, że ukradkiem widywał się z Wilkersonem. Nie
podobało mi się to. Czułem, że Wilkerson jest człowiekiem, który może zniszczyć
nasz gang. Teraz, kiedy zabrakło Manniego, został mi już tylko Izrael.
I nawet on wydawał się oddalać ode mnie. Jego ciągłe powoływanie się na
Wilkersona, ciągłe wyciąganie mnie na rozmowy doprowadzało mnie do rozpaczy.
Nie mogłem tego dłużej znieść. Noc
przed 4 Lipca, dniem w którym wszystkie gangi gromadziły się na Coney Island,
Izrael spędził ze mną. Do późna mówił, próbując przekonać mnie żebym nie
jechał na Coney Island, tylko poszedł porozmawiać z Wilkersonem. Zatkałem
sobie uszy próbując odgrodzić się od jego ciągłej gadaniny. Wreszcie Izrael
zasnął. Leżałem w łóżku, patrząc tępo w ciemny sufit, ogarnięty lękiem.
Musiałem to przerwać. Musiałem zmusić Izraela do milczenia. Nie mogłem
już więcej słuchać o Wilkersonie.
Sięgnąłem pod materac i zacisnąłem
dłoń na drewnianej rękojeści schowanego tam szpikulca do rąbania lodu.
Słyszałem głęboki oddech Izraela, leżącego w łóżku obok. Im dłużej myślałem
o tym, jak mi wierci dziurę w brzuchu gadaniem o Bogu, tym większa furia
mnie ogarniała.
W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać.
- To cię oduczy czepiać się mnie!
- wrzasnąłem.
Wyrwałem szpikulec spod materaca
i uderzyłem, mierząc w plecy Izraela.
Ten, obudzony moim krzykiem, poderwał
się i szpikulec wbił się w materac z tyłu za nim.
Wyciągnąłem go i próbowałem ponownie
uderzyć krzycząc:
- Powiedziałem ci, żebyś nie gadał
o Bogu! Dlaczego gadałeś? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
W ślepej furii uderzałem gdzie popadnie.
Izrael rzucił się na mnie i, mocując się, stoczyliśmy się na podłogę. Rozciągnął
mnie na wznak, usiadł na mnie okrakiem i przycisnął moje ręce do podłogi
za głową.
- Dlaczego nie przestałeś gadać?!
- krzyczałem ciągle.
- Co ci się stało?! - krzyknął Izrael.
- Zwariowałeś? To ja, twój przyjaciel. Co ci się stało?
Nagle zorientowałem się, że krzycząc
i walcząc ze mną, płakał. Łzy lały mu się po twarzy.
- Nicky, Nicky, przestań. Jestem
twoim przyjacielem. Nie zmuszaj mnie, żebym ci zrobił krzywdę. Proszę cię,
przestań. Jestem twoim przyjacielem. Kocham cię. Właśnie tak powiedział.
Spadło to na mnie tak, jakby mi wylał na twarz wiadro lodowatej wody. Powiedział
to tak, jak to mówił Wilkerson. Rozluźniłem chwyt i Izrael wydarł mi szpikulec
z dłoni. Nigdy dotąd nie widziałem go płaczącego.
Dlaczego płakał?
Trzymał szpikulec uniesiony nad
moją twarzą. Ściskał go w dłoni tak mocno, że widziałem w półmroku, jak
zbielały mu kostki palców. Mięśnie miał tak napięte, że drżał. Przez chwilę
myślałem, że uderzy mnie nim w głowę, ale po chwili z całej siły rzucił
go w koniec pokoju. Ciągle płacząc rzucił się na swoje łóżko.
Podniosłem się zagubiony, zażenowany
i wyczerpany, co się ze mną dzieje? Przed chwilą próbowałem zabić swojego
przyjaciela!
Wypadłem z pokoju i pobiegłem schodami
na górę, na dach. Na dworze było ciemno i parno. Poszedłem po dachu do
klatki, w której stary Gonzales trzymał swoje gołębie. Wyważyłem drzwiczki
i złapałem jednego ptaka. Reszta, łopocząc skrzydłami i obijając się o
pręty klatki, uciekła w noc.
Przyciskając gołębia do nagiej piersi
podszedłem do komina wentylacyjnego i usiadłem.
Ptaki! Nie cierpiałem ich. Takie
swobodne. Boże, jak ja nienawidziłem wszystkiego co swobodne. Izrael zmierzał
ku wolności. Czułem to. Ten ptak był wolny, ale ja byłem zamknięty w swojej
klatce nienawiści i strachu.
Poczułem, jak moje palce zaciskają
się wokół głowy ptaka i odrywają ją od ciała. "Nie boję się".
Ptak pisnął słabo i żałośnie, po
czym drgnął w chwili gdy rozstąpiły się kręgi jego szyi. "Patrz, mamo,
nie boję się".
Straciłem panowanie nad sobą. Zacząłem
zginać szyję ptaka to w jedną, to w drugą stronę, aż poczułem, że skóra
i kości popękały i wtedy jednym szarpnięciem oderwałem głowę od ciała.
Ciepła krew trysnęła mi na ręce i pociekła po kolanach na smołowany dach.
Trzymałem okrwawioną głowę w ręce, patrzyłem na nią i wołałem:
- Już nie jesteś wolny. Nikt nie
jest wolny.
Cisnąłem głowę ptaka daleko od siebie
i z całej siły rzuciłem ciągle jeszcze drgającym ciałem o dach. Nareszcie
ten przeklęty ptak jest martwy, nie będzie mnie już nawiedzał we śnie.
Siedziałem na dachu to zasypiając,
to budząc się. Ilekroć zasnąłem, koszmary pojawiały się znowu, jeszcze
straszniejsze niż kiedykolwiek dotąd. O świecie wróciłem do swojego pokoju.
Izraela już nie było.
Szukałem go prawie cały dzień. Wreszcie
znalazłem go siedzącego samotnie w piwnicy, w której urządzaliśmy ubawy.
Wszyscy inni pojechali na Coney Island.
- Hej, chłopie, przepraszam za tę
noc - zacząłem
- Nie przejmuj się tym - powiedział
Izrael z uśmiechem.
- Nie, stary, przykro mi. To do
mnie niepodobne. Cos mną nie w porządku.
Izrael wstał i udał, że wali mnie
pięścią, w szczękę.
- Oczywiście, stary. Jesteś całkiem
jak ja: kopnięty.
Resztę dnia spędziliśmy razem. Po
raz pierwszy od trzech lat nie pojechałem 4 lipca na Coney Island.
W drugim tygodniu lipca 1958 Izrael
przyszedł do mnie i powiedział, że Wilkerson organizuje wielkie zgromadzenie
w St. Nicholas. Był tu, rozmawiał z Izraelem i zaprosił Mau Mau. Miał być
specjalny autobus sprzed szkoły nr 67 i mieli zarezerwować dla nas specjalne
miejsca na przedzie widowni. Izrael obiecał Wilkersonowi, że Mau Mau przyjdą.
Pokręciłem głową i wstałem ze schodków,
żeby wrócić do domu. Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Strach znowu
zaczął we mnie falować i chwycił mnie za gardło tak silnie, że ledwo mogłem
mówić.
- Hej, chłopie - zawołał Izrael,
kiedy się odwracałem - chyba nie jesteś tchórzem?
Trafił w moje słabe miejsce, w szczelinę
w mojej zbroi. Odwróciłem się do niego.
- Nicky nie boi się nikogo... tego
chudego pastora... ciebie... ani nawet Boga.
A Izrael tylko stał z uśmieszkiem
na tej swojej przystojnej twarzy.
- Wygląda mi, że się boisz albo
coś takiego. Inaczej, czemu byś nie miał iść?
Pamiętałem Furę i Dyliżansa klęczących
tam na chodniku przed szkołą. Wiedziałem, że jeśli mogło się to przydarzyć
im... Znałem tylko jeden sposób: uciekać, bez przerwy uciekać. Ale ucieczka
teraz, po tym jak Izrael rzucił mi wyzwanie, sprawiłaby wrażenie, że się
boję. Naprawdę się boję.
- O której ma być ten autobus? -
spytałem.
- O siódmej wieczorem - odpowiedział
Izrael. - Spotkanie zaczyna się o 7.30. Przyjdziesz?
- Jasne, stary! Myślisz, że jestem
tchórz albo co? Zbierzmy cały gang, jedźmy tam i rozwalmy tę budę. Izrael
kiwnął głową i odszedł kołysząc biodrami i tańcząc. Odwróciłem się i poszedłem
na górę do swojego pokoju, dwa piętra wyżej. Czułem się chory.
Zamknąłem się na klucz i rzuciłem
na łóżko. Sięgnąłem po skręta marihuanowego. A nuż mi to pomoże? Ale skrętów
już nie było, więc zapaliłem zwykłego papierosa. Myśli mknęły mi przez
głowę jak woda przez otwartą bramę śluzy. Byłem przerażony. Papieros drżał
mi w ręce. Popiół spadł mi na koszulę i stoczył się na brudną pościel.
Bałem się wsiąść do tego autobusu. Najchętniej w ogóle nie opuszczałbym
własnego rejonu. Myśl o konieczności wyjechania poza mały kawałek znajomego
terenu napełniała moje serce przerażeniem. Bałem się, że jeśli znajdę się
w tłumie, wtopię się weń, stanę się nikim. Wiedziałem, że kiedy znajdę
się w hali będę musiał coś zrobić, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Ale przede wszystkim bałem się tego,
co widziałem wtedy tam, na ulicy. Bałem się, że ktoś lub coś większego
i potężniejszego niż ja rzuci mnie na kolana wobec wszystkich i że będę
płakał. Rozpaczliwie bałem się łez. Łzy były główną oznaką słabości, porażki,
miękkości i dziecinnego charakteru. Nie płakałem od ósmego roku życia.
Coś zmusiło do płaczu Izraela, ale nie mnie - nigdy.
Tak, jeśli nie pójdę, zostanę przez
Izraela i resztę gangu napiętnowany jako tchórz. Nie mam wyboru.
Gorąco było tego lipcowego wieczora,
kiedy wsiadaliśmy do autobusu. W środku było kilku mężczyzn w garniturach
i w krawatach, którzy mieli pilnować porządku. Ale równie dobrze mogliby
zostać w domu. Hałas w autobusie był ogłuszający.
Z moją paczką od razu poczułem się
lepiej. To samotność w moim pokoju działała na mnie tak przygnębiająco.
W autobusie było zupełnie inaczej. Wpakowało się do niego ponad 50 Mau
Mau. Znękani mężczyźni w garniturach próbowali zaprowadzić jakiś porządek,
ale w końcu machnęli ręką i pozwolili nam robić, co chcemy. Chłopcy rozpychali
się, przeklinali na cały głos, otwierali okna, palili, pili wino i szarpali
za sznur od dzwonka wołając do kierowcy, żeby ruszał.
Kiedy zajechaliśmy przed halę, otwarliśmy
zapasowe drzwi, a kilku nawet wylazło przez okna. Przed halą stało kilkanaście
nastolatek w obcisłych szortach, z wielkimi dekoltami. Okrzyki w rodzaju:
"Hej, dzidzia, zabawimy się?", czy "Chodź ze mną, mała, idziemy na niezły
ubaw!", rozlegały się w wieczornej ciszy. Kilka dziewcząt dołączyło do
nas i wmaszerowaliśmy do środka.
Razem z Izraelem wprowadziliśmy
nasz pochód na widownię. Przy wewnętrznych drzwiach usiłował nas zatrzymać
bileter. Zobaczyliśmy, że na sali ludzie zaczęli się odwracać i patrzeć,
jak szturmujemy foyer.
- Hej, człowieku, wpuść nas - powiedział
Izrael - to my, Mau Mau. Sam pastor mnie zaprosił. Mamy zarezerwowane miejsca.
Z przodu sali zobaczył nas jeden
z Kapelanów; wstał i krzyknął:
- Hej, Nicky, stary, chodźcie tu,
te miejsca są dla was!
Przepchnąwszy się koło zdumionego
i bezradnego biletera wpadliśmy na widownię. Byliśmy ubrani w uniformy
naszego gangu. Żaden z nas nie zdjął czarnego kapelusza. Przemaszerowaliśmy
przejściem, głośno stukając laskami, gwiżdżąc i pokrzykując.
Rozejrzałem się i zobaczyłem członków
wrogich gangów. Byli tu Biskupi, GGI, a także niektórzy z Widmowych Władców
z Bedford Avenue Park. Widownia była prawie pełna i zapowiadała się rozróba
na całego. Okazywało się, że może tu być całkiem nieźle.
Wrzawa była ogłuszająca. Zajęliśmy
nasze miejsca i dołączyliśmy się do hałasów, gwiżdżąc, krzycząc i stukając
laskami o podłogę.
Z boku jakaś dziewczyna zaczęła
grać na organkach. Jakiś młody portorykański chłopak wstał, przycisnął
ręce do piersi, odrzucił w tył głowę i zawołał:
- O Jeeezu! Zbaw moją wielką czarną
duszę! - i opadł na krzesło wśród wrzasków i salw śmiechu gangów.
Koło organów wstało kilkanaścioro
chłopaków i dziewczyn i zaczęli robić "rybę". Dziewczęta podrzucały biodrami
w rytmie dwa razy szybszym od tempa muzyki, a chłopcy krążyli wokół nich
wyginając się w tańcu. Ich występy zostały nagrodzone oklaskami i okrzykami
uznania. Organizatorzy już niemal nie panowali nad sytuacją.
Nagle na scenie pojawiła się jakaś
dziewczyna. Podeszła do przodu, stanęła przed mikrofonem i trzymając ręce
splecione przed sobą, czekała, aż hałas ucichnie. Ale hałas jeszcze bardziej
się wzmógł. Ktoś krzyknął:
- Hej, mała, pokręć się trochę!
A może byśmy się umówili, kochanie?
Jakiś chudzielec, którego nigdy
dotąd nie widziałem, wstał, zamknął oczy, wyciągnął ręce i powiedział głosem
Ala Jolsena:
- Maaamo!
Oklaski i gwizdy tłumu stały się
jeszcze głośniejsze.
Dziewczyna na scenie zaczęła śpiewać.
Nawet z naszych dobrych miejsc w trzecim rzędzie nie było jej słychać w
tym hałasie. W czasie jej występu część dziewcząt i chłopców weszła na
krzesła i zaczęła wirować w tańcu. Dziewczęta w swoich krótkich szortach
i skąpych bluzkach, a chłopcy w czarnych kurtkach Mau Mau, w spiczastych
butach i kapeluszach ozdobionych zapałkami i srebrnymi gwiazdami z przodu.
Dziewczyna skończyła śpiewać i nerwowo
zerknęła za kulisy. Zaczęliśmy klaskać, krzyczeć i domagać się drugiej
piosenki. Ona jednak zeszła ze sceny i nagle pojawił się chudy pastor.
Nie widziałem go od czasu naszej
utarczki przed kilkoma tygodniami. Serce uderzyło mi silniej i znowu przepełnił
mnie strach. Przypominało to ciemną, posępną chmurę ogarniającą mnie całego.
Izrael zerwał się.
- Hej, Davie! Tu jestem. Widzisz,
powiedziałem ci, że przyjdę. I patrz, kto tu jest - dodałem pokazując na
mnie.
Musiałem coś zrobić, żeby nie zwariować
ze strachu. Skoczyłem na równe nogi i krzyknąłem:
- Hej, pastorze... czego chcesz...
nawrócić nas czy co? Mau Mau wybuchnęli śmiechem i usiadłem czując się
lepiej. Ciągle jeszcze uznawali moje przywództwo. Pomimo tego, że byłem
sparaliżowany strachem i przekazałem prezesurą Izraelowi. Wciąż jeszcze
jestem ich liderem i wciąż jeszcze śmieją się z moich dowcipów. Znowu panowałem
nad sytuacją.
Wilkerson zaczął mówić:
- To jest ostatni wieczór naszej,
obejmującej całe miasto, krucjaty. Dziś zrobimy coś innego niż zwykle.
Poproszę moich przyjaciół Mau Mau o zebranie datków.
Rozpętało się istne piekło. Członkowie
gangów na sali dobrze nas znali. Poproszenie Mau Mau o zebranie datków
było jak wynajęcie Kuby Rozpruwacza do pilnowania dzieci. Widownia zaczęła
się śmiać i wrzeszczeć. Ale ja w jednej chwili zerwałem się na nogi. Czekałem
na okazję, żeby się popisać, żeby w jakiś efektowny sposób zwrócić na siebie
uwagę. To było właśnie to. Nie mieściło mi się w głowie, że pastor mógł
nas poprosić, ale jeśli chce, żebyśmy to zrobili, nie będziemy się wzbraniać.
Wskazałem jeszcze pięciu, w tym
Izraela.
- Ty, ty, ty... idziemy.
Nasza szóstka wyszła przed rzędy
krzeseł i ustawiła się szeregiem, twarzą do sceny. Za naszymi plecami zapadła
cisza. Martwa cisza.
Wilkerson pochylił się i wręczył
każdemu z nas duży karton po lodach.
- A teraz - powiedział - ustawcie
się w szeregu, tu przed estradą. Organy zaczną grać, a ja poproszę ludzi,
żeby podchodzili tu i składali ofiary. Potem przejdziecie za zasłonę i
na górę, na scenę. Ja tu zaczekam, aż mi je przyniesiecie.
To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Nikt nie miał wątpliwości, co zrobimy. Każdy, kto nie wykorzystałby takiej
sytuacji, byłby głupcem.
Datków zebrało się dużo. Przejścia
były pełne ludzi podchodzących do przodu. Wielu dorosłych wrzucało do pudeł
grube banknoty, inni dawali czeki. Kiedy już mieliśmy zbierać te datki,
zdecydowany byłem postarać się o to, żeby były one okazałe. Niektórzy członkowie
gangów podchodzili tanecznym krokiem i albo udawali, że wrzucają pieniądze,
albo próbowali wyjąć coś z pudeł. Kiedy to się zdarzało, wsuwałem rękę
do kieszeni, jakbym sięgał po nóż i mówiłem:
- Hej, chwileczkę, stary. Zapomniałeś
tu coś wrzucić.
Wtedy próbowali się śmiać, ale zaraz
poznawali, że nie żartuję:
- Człowieku, pastor powiedział,
żeby dawać... dasz czy mam powiedzieć swoim chłopakom, żeby ci to wykroili?
Prawie każdy dawał jakiś datek.
Kiedy wszyscy przeszli już przed
nami, kiwnąłem głową i wyszliśmy z prawej strony widowni przez zasłony
wiszące przy ścianie. Wprost nad naszymi głowami wielkie czerwone litery
głosiły "WYJŚCIE". Wszyscy widzieli ten napis i gdy zniknęliśmy za zasłoną,
sala zaczęła się śmiać.
Z początku śmiech był cichy - tylko
pojedyncze chichoty. Potem usłyszeliśmy, jak wzmaga się, aż cała widownia
zatrzęsła się od salw śmiechu z biednego pastora, którego wykiwali Mau
Mau.
Staliśmy za kurtyną. Chłopcy patrzyli
na mnie, czekając, żebym im powiedział, co mają robić. Umieliśmy porozumiewać
się wzrokiem. Czekali na sygnał, na spojrzenie w kierunku wyjścia mówiące:
"Wiejemy. Bierzemy tę forsę i dajemy stąd nogę".
Ale coś w środku ciągnęło mnie w
przeciwnym kierunku. Pastor wybrał mnie i okazał mi zaufanie. Mogłem zrobić
to, co oczekiwał po mnie tłum, albo postąpić tak, żeby nie zawieść zaufania,
które pastor we mnie pokładał. Zaufanie pastora rozpaliło w mojej duszy
jakąś iskrę. Zamiast wskazać wzrokiem na drzwi, pokręciłem głową: "nie".
- Chodźcie - powiedziałem. - Zaniesiemy
to temu chudemu pastorowi. Chłopcy nie wierzyli własnym uszom, ale musieli
zrobić to, co im kazałem. Gdy ruszyliśmy schodami na estradę, za mną szło
dwóch chłopaków. Jeden z nich sięgnął do kartonu, wziął dwudziestodolarowy
banknot i wsadził go do kieszeni kurtki.
- Hej, ty, co robisz, do diabła!?
Oddaj te pieniądze. One są pastora.
Chłopcy odwrócili się i popatrzyli
na mnie z niedowierzaniem.
- Nicky, nie gorączkuj się tak.
Popatrz na tę całą forsę. Nikt się nie połapie. Nie wygłupiaj się, jest
tego taka kupa, że wystarczy dla nas wszystkich i dla niego.
Sięgnąłem do kieszeni i błyskawicznym
ruchem wyciągnąłem nóż. Otwarłem go z trzaskiem i powiedziałem:
- Człowieku, tutaj będzie twój cmentarz,
jak nie położysz tego z powrotem.
Nie dyskutował ze mną dłużej, tylko
pokornie wrzucił zmięty banknot do pudła.
- Czekaj, jeszcze nie koniec. -
powiedziałem. - Ile masz w kieszeni forsy, spryciarzu?
- No, Nicky, daj spokój - zająknął
się. - To moja forsa. Matka mi ją dała, żebym sobie kupił portki.
- Ile masz? - spytałem znowu, przykładając
lśniące ostrze do jego grdyki.
Chłopak poczerwieniał, sięgnął do
kieszeni i wyjął dwie dziesięciodolarówki i jedną pięciodolarówkę.
- Do pudła - powiedziałem.
- Człowieku, zwariowałeś czy co,
moja stara żywcem obedrze mnie ze skóry, jak to stracę. - Chłopak prawie
krzyczał.
- Wiesz, co ci powiem, spryciarzu?
Jak nie wrzucisz, to obedrę cię ze skóry tu, na miejscu. Do pudła!
Chłopak popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
Nóż upewnił go, że nie żartuję. Zmiął banknoty i wrzucił je do pudła.
- A teraz idziemy - powiedziałem.
Gęsiego weszliśmy na estradę.
Wielu chłopaków zaczęło głośno wyrażać
swój zawód. Już myśleli, że wystrychnęliśmy pastora na dudka, i teraz żałowali,
że jednak nie zwialiśmy przez te drzwi tak, jak oni by zrobili. Ale świadomość,
że postąpiłem słusznie, uczciwie, obudziła we mnie ciepłe, przyjemne uczucie.
Po raz pierwszy w życiu uczyniłem dobrze, bo chciałem uczynić dobrze. Było
to bardzo przyjemne uczucie.
- Proszę, pastorze - powiedziałem.
- To jest pana. Czułem się nieswojo stojąc tak przed całą widownią. Ale
gdy wręczyłem pastorowi pieniądze, w sali znowu zapadła cisza. Wilkerson
wziął od nas kartony i popatrzył mi prosto w oczy.
- Dziękuję, Nicky. Wiedziałem, że
mogę na ciebie liczyć.
Odwróciliśmy się i odmaszerowaliśmy
na swoje miejsca. W sali było cicho jak makiem zasiał.
Wilkerson rozpoczął kazanie.
Mówił przez jakieś 15 minut. Wszyscy
byli cicho, ale ja nie słyszałem ani słowa. Myślałem ciągle o tym ciepłym
uczuciu, jakie mnie ogarnęło, gdy wręczałem mu te pieniądze. Wyrzucałem
sobie w myślach, że nie umknąłem z łupem. Ale coś się we mnie zrodziło
i czułem, jak rośnie. Było to poczucie, dobra, szlachetności, sprawiedliwości.
Uczucie, którego nigdy dotąd nie doświadczyłem.
Z rozmyślań wyrwał mnie hałas z
tyłu. Wilkerson doszedł w swym kazaniu do punktu, w którym mówił nam, że
powinniśmy się wzajemnie kochać. Mówił, że Portorykańczycy powinni kochać
Włochów, Włosi powinni kochać Murzynów, Murzyni powinni kochać białych
i że wszyscy powinniśmy się wzajemnie kochać.
Za mną wstał Augie.
- Hej, pastorze, chyba jesteś kopnięty
albo co? Chcesz, żebym kochał tych cholernych Włochów? Chyba zwariowałeś!
Patrz tutaj - i podciągnąwszy koszulę wskazał na wielką purpurową szramę,
którą miał na boku. - Dwa miesiące temu jeden z tych parszywych makaroniarzy
wsadził mi kulę. Myślisz, że potrafię o tym zapomnieć? Zabiję tego sk-syna,
jak tylko go znowu zobaczę.
We włoskim sektorze jakiś chłopak
poderwał się na równe nogi i jednym szarpnięciem rozerwał na sobie koszulę.
- Tak, widzisz to? - pokazał na
poszarpaną bliznę, biegnącą wokół ramienia i w dół przez pierś. - Jeden
czarnuch zajechał mnie brzytwą. Już ja ich wszystkich pokocham - ołowianą
rurką.
Kolorowy chłopak z tyłu wstał i
zawołał jadowicie:
- Hej, makaroniarzu, chcesz od razu
spróbować? Sala nagle napełniła się nienawiścią. Kolorowy chłopak od Kapelanów
zerwał się przewracając krzesło i próbował wydostać się ze swojego rzędu
w kierunku sektora Widmowych Władców. Bójka wisiała w powietrzu.
Fotoreporter jakiejś gazety pobiegł
przejściem krzesłami na przód widowni, odwrócił się i zaczął robić zdjęcia.
Izrael rzucił do niego trzech chłopaków
na skraju rzędu:
- Bierzcie go!
Chłopcy skoczyli i zaczęli się szamotać
z reporterem. Jednemu z nich udało się złapać aparat fotograficzny i rzucić
go na podłogę. Gdy fotoreporter sięgnął po niego, jakiś chłopak z drugiej
strony przejścia kopnął aparat po podłodze do przodu sali. Fotograf na
czworakach pobiegł za aparatem. Już nieomal go dosięgnął, gdy inny chłopak
wykopnął mu go spod ręki w stronę ściany. Reporter podniósł się i pobiegł
za aparatem, ale zanim zdążył się do niego zbliżyć, kolejny chłopak z całej
siły kopnął aparat, który pojechał po wykładanej kaflami podłodze i trzasnął
o betonową ścianę, popękany i bezużyteczny.
Wszyscy byliśmy na nogach. Atmosfera
w sali naładowana była nienawiścią. Rozejrzałem się, szukając drogi do
przejścia między sektorami. Zaczynała się awantura na całego.
Nagle coś zmusiło mnie do spojrzenia
na Wilkersona. Stał spokojnie na estradzie, ze schyloną głową i dłońmi
ciasno splecionymi pod brodą. Widać było, jak zbielały mu kostki zaciśniętych
palców. Poruszał wargami. Modlił się.
Coś minie ścisnęło za serce. Zatrzymałem
się. Dokoła trwał harmider, ale ja stałem i myślałem. Oto ten chudy człowiek
stoi nieulękły wśród grożącego mu niebezpieczeństwa. Skąd bierze swoją
siłę? Dlaczego nie boi się tak jak my wszyscy? Poczułem wstyd i zażenowanie.
Poczułem się winny.
O Bogu wiedziałem tylko tyle, ile
mogłem się dowiedzieć, obserwując tego człowieka. Pomyślałem o jednym jeszcze
zetknięciu z Bogiem. Gdy byłem dzieckiem, rodzice wzięli mnie do kościoła.
Było tam pełno ludzi. Ksiądz mamrotał coś, a ludzie odpowiadali mu śpiewem.
Była to okropna godzina. Wynudziłem się śmiertelnie i więcej tam nie poszedłem.
Osunąłem się na krzesło. Dokoła
mnie wrzało. Izrael stał i patrząc na rzędy za nami krzyczał:
- Hej, spokój, posłuchajmy, co pastor
ma do powiedzenia!
Mau Mau usiedli. Izrael dalej apelował
o spokój. Hałas ucichł. Jak wynurzająca się z morza mgła, spokój rozprzestrzenił
się na tylne rzędy, a stamtąd na balkony. I znowu nad halą zawisła martwa
cisza.
Coś się ze mną działo. Przed oczyma
zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości. Dzieciństwo. Nienawiść do
matki. Pierwszy dzień w Nowym Jorku, gdy biegałem jak dzikie zwierzę wypuszczone
z klatki. To było tak, jakbym siedział w kinie, w którym idzie film o moich
postępkach. Widziałem bójki na noże... rany... nienawiść. To nieomal przekraczało
moją wytrzymałość. Zupełnie nie docierało do mnie to, co działo się wokół
mnie. Widziałem tylko własne wspomnienia. I im więcej mi się przypominało,
tym bardziej rosło uczucie winy i wstyd. Bałem się otworzyć oczy ze strachu,
że ktoś może zajrzeć w nie i zobaczyć to, co ja widzę. To było odpychające.
Wilkerson znów zaczął mówić. Powiedział
coś o okazywaniu żalu za grzechy. Byłem w mocy potęgi milion razy silniejszej
niż jakikolwiek narkotyk. Nie panowałem nad swoimi ruchami, czynami, słowami.
Było to tak, jakbym został porwany przez jakiś rozszalały nurt. Nie miałem
siły się temu opierać. Nie rozumiem, co się we mnie dzieje. Wiedziałem
tylko, że strach gdzieś zniknął.
Usłyszałem, jak siedzący koło mnie
Izrael wyciera nos. Za sobą słyszałem płaczących ludzi. Coś niosło się
przez tę ogromną halę niczym wiatr, poruszający wierzchołkami drzew. Nawet
zasłony z boku sali zaczęły poruszać się i szeleścić, jakby poruszane tajemniczym
oddechem.
Wilkerson znów mówił:
- On tu jest! On jest tu, w tej
hali. Przybył specjalnie dla was. Jeśli chcecie, by wasze życie się odmieniło,
teraz jest właściwy moment.
Po czym zawołał z mocą:
- Powstańcie, wszyscy, którzy chcecie
przyjąć Jezusa Chrystusa i odmienić się - powstańcie! Wystąpcie naprzód!
Izrael wstał.
Zerwałem się. Odwróciłem się do
gangu i kiwnąłem na nich.
- Chodźmy.
Chłopcy spontanicznie ruszyli ze
swych miejsc do przodu. Poszło z nami ponad dwudziestu pięciu Mau Mau.
Za naszym przykładem poszło ponad trzydziestu chłopaków z innych gangów.
Stanęliśmy przed estradą patrząc
na Wilkersona. Pastor przerwał nabożeństwo i powiedział, żebyśmy przeszli
z nim do pomieszczeń na zepleczu porozmawiać o chrześcijaństwie. Izrael
szedł przede mną ze spuszczoną głową, ocierając oczy chusteczką. Przeszliśmy
przez drzwi i znaleźliśmy się na korytarzu prowadzącym do pomieszczeń szatni.
Stało tu kilkoro członków gangu i śmiało się.
- Hej, Nicky, co jest, stary, nawróciłeś
się? Popatrzyłem w ich kierunku. Jedna z dziewcząt wystąpiła i stanęła
przed nami. Podciągnęła stanik i pokazała nam gołe piersi.
- Idźcie tam, idźcie, ale z tym
się pożegnajcie.
Teraz wiem, że dziewczęta były zazdrosne.
Czuły, że będą dzielić z Bogiem naszą miłość, a chciały ją mieć całą dla
siebie. Tyle tylko rozumiały z miłości. Tyle i ja rozumiałem z miłości.
Ale w tej chwili było mi wszystko jedno. Odsunąłem dziewczynę na bok, splunąłem
na podłogę i powiedziałem:
- Niedobrze mi się robi, jak na
ciebie patrzę.
Nie obchodziło mnie teraz nic prócz
tego, że chcę być wyznawcą Jezusa Chrystusa - kimkolwiek by On był.
Jakiś człowiek mówił nam o chrześcijańskim
życiu. Potem przyszedł Wilkerson i powiedział:
- Dobra, chłopaki, klęknijcie na
podłodze, tam gdzie każdy stoi.
Pomyślałem sobie, że pastor zwariował.
Nigdy jeszcze przed nikim nie ukląkłem. Ale jakaś niewidzialna siła popchnęła
mnę w dół. Poczułem, że uginają mi się kolana. Nie mogłem ustać na nogach.
Było to tak, jakby jakaś gigantyczna ręka pchała mnie w dół, aż moje kolana
uderzyły o podłogę.
Dotknięcie twardej podłogi przywróciło
mi poczucie rzeczywistości. Było lato, czas walk. Otwarłem oczy i w myśli
zapytałem samego siebie: "Co ty tutaj robisz?". Koło mnie był Izrael, Płakał
na głos. W tym całym napięciu roześmiałem się cicho.
- Hej, Izrael, nie nabierzesz mnie
z tym płaczem.
Izrael spojrzał na mnie i uśmiechnął
się przez łzy. I gdy patrzyliśmy na siebie, poczułem coś dziwnego. Uczułem,
jak łzy podchodzą mi do oczu i nagle, przelawszy się przez powieki, zaczynają
płynąć po policzkach. Płakałem. Po raz pierwszy od dnia, w którym wypłakiwałem
swoją krzywdę pod domem w Puerto Rico, płakałem.
Klęczeliśmy z Izraelem obok siebie
i łzy lały się nam po twarzach strumieniami, a jednak równocześnie śmialiśmy
się. Było to bardzo osobliwe uczucie. Łzy i śmiech. Byłem szczęśliwy, a
jednak płakałem. Zachodziło w moim życiu coś, nad czym absolutnie nie panowałem...
i byłem z tego powodu szczęśliwy.
Nagle odczułem na głowie dłoń Wilkersona.
Modlił się - modlił się za mnie. Łzy polały mi się z oczu jeszcze obficiej.
Skłoniłem głowę i w duszy mojej
wymieszały się wstyd, skrucha i cudowna radość zbawienia.
- Dalej Nicky - powiedział Wilkerson
- dalej, płacz. Wypłacz to przed Bogiem. Wołaj do Niego.
Otwarłem usta, ale słowa, które
się z nich wydobyły, nie były moimi słowami.
- O Boże, jeśli mnie kochasz, wejdź
w moją duszę. Jestem zmęczony ucieczką. Wejdź w moją duszę i odmień mnie.
Proszę Cię, odmień mnie
To było wszystko. Ale ja poczułem
się porwany z ziemi i uniesiony ku niebu.
Marihuana! Seks! Krew! Wszystkie
sadystyczne, niemoralne podniety całego życia, spotęgowane milion razy
nie mogły równać się z tym, co teraz czułem. Dosłownie pogrążyłem się w
miłości.
Gdy ochłonęliśmy nieco, Wilkerson
przytoczył nam słowa Pisma Świętego: "Tak więc, jeśli ktoś jest w Chrystusie,
nowym jest stworzeniem; stare przeminęło, oto wszystko stało się nowe".
To miało sens. Po raz pierwszy w
moim życiu miało to sens. Stałem się kimś nowym. Byłem Nickym, a równocześnie
nie byłem Nickym. Było to tak, jakbym ja, żyjący w stary sposób, umarł,
a jednocześnie żył w nowy sposób.
Szczęście. Radość. Zadowolenie.
Ulga. Wolność. Cudowna, cudowna wolność.
Przestałem uciekać.
Zniknął mój cały strach. Zniknęły
moje trwogi. Zniknęła moja nienawiść. Kochałem Boga... Jezusa Chrystusa...
i wszystkich, którzy mnie otaczali. Kochałem nawet siebie. Nienawiść, którą
do siebie czułem, zmieniła się w miłość. Nagle zdałem sobie sprawę, że
przyczyną, dla której traktowałem siebie samego tak okropnie, było to,
że nie kochałem siebie naprawdę tak jak Bóg chciał, żebym kochał.
Padliśmy sobie z Izraelem w objęcia.
Spływającymi po twarzach łzami moczyliśmy sobie wzajemnie koszule. Kochałem
go. Był moim bratem.
Wilkerson wyszedł na chwilę, ale
znów wrócił. Jego również kochałem. Tego chudego uśmiechniętego pastora,
którego oplułem jeszcze kilka tygodni temu - kochałem go.
Wilkerson powiedział:
- Nicky, Izrael, chciałbym wam dać
Biblię. Mam też Biblie dla Mau Mau. Chodźcie ze mną, to wam je dam.
Poszliśmy za nim do drugiego pokoju.
Tam, w pudłach leżały czarne książki. Pastor schylił się, wziął kieszonkowe
wydanie Nowego Testamentu i podał je nam.
- Hej, Davie - spytałem - a te wielkie
książki? Moglibyśmy dostać te duże? Chcemy, żeby wszyscy wiedzieli, że
jesteśmy teraz chrześcijanami.
Wilkerson wyglądał na zaskoczonego.
Te "wielkie książki" były rzeczywiście wielkie. To było wydanie Biblii
w dużym formacie. Ale chłopcy chcieli je mieć i pastor chętnie nam je dał.
- Człowieku - powiedział Izrael
uśmiechając się do mnie - i co powiesz? Dziesięciokilogramowa Biblia!
Rzeczywiście chyba tyle ważyła.
Ale jej ciężar był mały w porównaniu z ciężarem, jaki zniknął z mego serca
tego wieczora, gdy moją duszę, oczyszczoną z grzechu, napełniła miłość.
Późnym wieczorem wstępowałem na
schody swojego domu jako zupełnie inny człowiek. Było kilka minut po jedenastej
- wcześnie jak dla mnie - ale spieszno mi było znaleźć się w swoim pokoju.
Nie musiałem już uciekać. Ulice już mnie nie ciągnęły. Nie potrzebowałem
ciągłych dowodów na to, że inni uznają we mnie przywódcę gangu. Nie bałem
się już nocy.
Podszedłem do szafy, zdjąłem kurtkę
Mau Mau, buty i włożyłem je do torby. "Nie będę ich już potrzebował" -
pomyślałem. Sięgnąłem na półkę i wziąłem rewolwer.
Z przyzwyczajenia zacząłem wkładać
nabój do magazynka, żeby na noc położyć broń na stoliku koło łóżka. Ale
nagle sobie przypomniałem: Jezus mnie kocha. On mnie obroni. Wyjąłem naboje,
umieściłem je z powrotem w pudełku i odłożyłem rewolwer na półkę. Rano
odniosę go na policję.
Podszedłem do lustra. Nie mogłem
uwierzyć własnym oczom. Moja twarz rozjaśniona była światłem, którego nigdy
dotąd nie widziałem. Uśmiechnąłem się do siebie:
- Hej, Nicky, patrz jaki jesteś
przystojny. Szkoda, że musisz zrezygnować z tych wszystkich dziewczyn teraz,
kiedy jesteś taki przystojny.
Roześmiałem się z tego. Ale byłem
szczęśliwy. Brzemię strachu zniknęło. Mogłem się śmiać.
Ukląkłem koło łóżka i odrzuciłem
w tył głowę.
- Jezu...
I nic więcej.
- Jezu...
Aż wreszcie pojawiły się te słowa:
- Dziękuję Ci, Jezu... dziękuję.
Tej nocy po raz pierwszy, odkąd
pamiętam, przyłożyłem głowę do poduszki i przespałem dziewięć wspaniałych
godzin. Nie przewracałem się bezsennie z boku na bok. Nie bałem się dźwięków,
dobiegających spoza mojego pokoju. Nocne koszmary zniknęły.
Powrót do spisu treści
|