ROZDZIAŁ 1. NIKOGO NIE OBCHODZĘ
- Złapcie tego zwariowanego szczeniaka!
- ktoś krzyknął.
Ledwo otwarto drzwi należącego do
linii lotniczych "PANAM" samolotu "Constellation", pomknąłem po schodkach
w dół i dalej w kierunku budynku nowojorskiego lotniska Idlewild. Działo
się to 4 stycznia 1955 roku i zimny wiatr szczypał mnie w policzki i uszy.
Kilka godzin wcześniej mój
ojciec w San Juan wprowadził mnie, zbuntowanego piętnastoletniego chłopaka
portorykańskiego, na pokład tego samolotu. Poleciwszy mnie opiece pilota,
nakazał siedzieć w samolocie, dopóki nie zgłosi się po mnie mój brat, Frank.
Ale gdy drzwi się otwarły, pierwszy wybiegłem z samolotu i co sił w nogach
pomknąłem po betonowej płycie.
Trzej ludzie z obsługi lotniska
skoczyli i przygwoździli mnie do siatki ogrodzenia przy wyjściu. Gdy starałem
się uwolnić, lodowaty wiatr przenikał przez moje tropikalne ubranie. Dyżurujący
przy wyjściu policjant chwycił mnie za ramię i ludzie z linii lotniczych
spiesznie wrócili do swoich zajęć. Traktowałem to wszystko jak zabawę i
spojrzawszy na policjanta, uśmiechnąłem się do niego.
- Ty zwariowany Portorykańczyku!
Co sobie do diabła wyobrażasz? - krzyknął policjant.
Wyczułem w jego głosie nienawiść
i uśmiech zamarł mi na ustach. Grube policzki policjanta były zaczerwienione
od chłodu, a oczy łzawiły mu od wiatru. W obwisłych wargach podskakiwało
nie zapalone cygaro. Nienawiść! Poczułem, jak napełnia moje ciało. Taką
samą nienawiść czułem do mojego ojca i matki, do nauczycieli i do policjantów
w Porto Rico. Nienawiść! Próbowałem mu się wywinąć, ale trzymał mnie żelaznym
chwytem.
- No, szczeniaku, wracaj do samolotu.
Popatrzyłem na niego i splunąłem.
- Ty świnio! - warknął. - Brudna
świnio!
Rozluźnił uchwyt na moim ramieniu
i próbował złapać mnie za kark.
W tym momencie dałem nurka pod jego
ramieniem i skoczyłem przez otwartą bramkę na teren otaczający dworzec
lotniczy
Usłyszałem za plecami krzyki
i tupot nóg. Pomknąłem długim chodnikiem, zygzakami omijając ludzi tłumnie
spieszących do samolotów. Nagle znalazłem się w hali dworca. Poszukałem
wzrokiem drzwi wyjściowych, przebiegłem halę i wyskoczyłem na ulicę.
Przy krawężniku stał wielki
autobus z otwartymi drzwiami i pracującym silnikiem. Przepchnąłem się przed
wsiadających do niego ludzi. Kierowca złapał mnie za łokieć i zażądał opłaty
za przejazd. Wzruszyłem ramionami o odpowiedziałem po hiszpańsku. Kierowca
bezceremonialnie wypchnął mnie z kolejki, zbyt zajęty, by tracić czas ze
smarkaczem, który ledwo rozumie po angielsku. Gdy zwrócił się do grzebiącej
w torebce kobiety, schyliłem się i poza jej plecami przemknąłem się do
zatłoczonego autobusu. Spojrzawszy przez ramię, by upewnić się, że kierowca
mnie nie widzi, przepchnąłem się do tyłu i usiadłem koło okna.
Gdy autobus ruszył, zobaczyłem,
jak z budynku dworca lotniczego wybiega ten gruby policjant, i wszyscy
rozglądają się dookoła. Nie mogłem się powstrzymać i śmiejąc się do nich
przez szybę zastukałem w okno i pomachałem im ręką.
Potem opadłem na siedzenie,
wsparłem kolana o oparcie poprzedzającego mnie fotela i przycisnąłem twarz
do zimnej brudnej szyby.
Autobus przeciskał się przez
zatłoczone nowojorskie ulice w kierunku centrum miasta. Widziałem przez
okno leżący na ziemi brudny błotnisty śnieg. Zawsze wyobrażałem sobie śnieg
jako coś czystego i pięknego, zmieniającego krajobraz w bajkową krainę.
Ale ten śnieg był obrzydliwy, jak brudna papka z rozgotowanych ziemniaków.
Szyba zamgliła się od mojego oddechu. Wyprostowałem się i pociągnąłem po
niej palcem.
To był świat zupełnie różny od tego,
z którego przyjechałem.
Myślami przeniosłem się w
dzień wczorajszy, kiedy stałem na zboczu wzgórza przed naszym domem. Przypomniałem
sobie zieloną trawę pod stopami, upstrzoną pastelowymi kropkami malutkich
kwiatków. Łąka, obniżając się, prowadziła wzrok ku znajdującej się w dolinie
wsi. Przypomniałem sobie łagodny wiatr muskający mój policzek i ciepłe
słońce grzejące moje opalone plecy.
Puerto Rico to piękny kraj
słońca i bosych dzieci. To kraj, w którym mężczyźni nie noszą koszul, a
kobiety leniwie przechadzają się w słońcu. Dniem i nocą słychać blaszane
bębenki i dźwięki gitar. To kraj śpiewu, kwiatów, roześmianych dzieci i
roziskrzonej, błękitnej wody. Ale jest to również kraj guseł, czarnej magii,
przesądów religijnych i wielkiej ciemnoty. Nocami dźwięki bębnów voodoo
płynęły z porośniętych palmami gór, gdzie czarownicy wykonywali swoje rzemiosło,
składając ofiary i tańcząc w migotliwym świetle ognisk.
Moi rodzice byli spirytystami.
Zarabiali na życie wypędzając demony i rzekomo kontaktując się z duszami
zmarłych. Ojciec budził strach wśród mieszkańców całej wyspy.
Miał dobrze ponad 180 cm wzrostu
i barczyste pochylone ramiona, dlatego wyspiarze nadali mu przydomek "Wielki".
Był ranny w czasie drugiej wojny światowej i otrzymał od państwa rentę,
ale w rodzinie było do wykarmienia siedemnastu chłopców i jedna dziewczyna,
toteż po wojnie ojciec zajął się spirytyzmem, żeby zarobić na życie.
Matka pracowała z nim jako
medium. Nasz dom był miejscem, w którym odprawiano wszelkiego rodzaju czaru,
obrzędy voodoo i seanse spirytystyczne. Setki ludzi przychodziło do nas
z całej wyspy, aby brać udział w tych seansach i w sesjach medytacyjnych.
Z naszego wielkiego domu na
szczycie wzgórza kręta ścieżka prowadziła do małej, sennej, ukrytej w dolinie
wioski La Piedras. Chłopi wspinali się tą ścieżką o wszelkich porach dnia
i nocy, aby dotrzeć do "domu czarownika". Chcieli rozmawiać z duchami zmarłych,
uczestniczyć w czarnoksięskich obrzędach i prosili ojca, żeby uwolnił ich
od złych duchów.
Wszyscy oni przychodzili tu
do ojca, ale zjawiało się też u nas dużo innych portorykańskich mediów
korzystających z naszego domu. Niektórzy przesiadywali tu po kilka tygodni,
wywołując duchy i wypędzając diabły.
We frontowym pokoju stał długi
stół do seansów. Zasiadali przy nim ludzie, którzy chcieli porozmawiać
z duchami zmarłych. Ojciec był oczytany w tym przedmiocie i miał traktujący
o magii i czarnoksięstwie księgozbiór, nie mający sobie równych w tej części
wyspy.
Pewnego dnia wcześnie rano
dwóch mężczyzn przyprowadziło do naszego domu nawiedzoną. Mój brat, Gene,
i ja wyśliznęliśmy się z łóżka i przez uchylone drzwi zerkaliśmy na chorą,
która leżąc rozciągnięta na stole jęczała i rzucała się, przytrzymywana
przez tych dwóch, którzy ją przyprowadzili. Matka stała u jej stóp z oczyma
wzniesionymi ku górze, nucąc jakąś monotonną pieśń z dziwnymi, obcymi słowami.
Ojciec poszedł do kuchni i wrócił z małym czarnym naczyńkiem, w którym
paliło się kadzidło. Przyniósł również wielką zieloną żabę i położył ją
na wstrząsanym drgawkami brzuchu kobiety. Następnie zawiesił naczyńko z
kadzidłem na cienkim łańcuszku nad głową chorej i posypał jej ciało jakimś
proszkiem.
Staliśmy trzęsąc się ze strachu,
gdy rozkazał złym duchom wyjść z ciała kobiety i wejść w żabę. Nagle kobieta
odrzuciła głowę w tył i przeraźliwie krzyknęła. Żaba zeskoczyła z jej brzucha
i spadła na próg. Kobieta zaczęła wierzgać nogami i wywinąwszy się trzymającym
ją ludziom, stoczyła się ze stołu i całym ciężarem upadła na podłogę. Gryzła
wargi i język, a z ust jej ciekła zakrwawiona ślina i piana.
Wreszcie kobieta uspokoiła
się i leżała bez ruchu. Ojciec oświadczył, że jest uleczona. Mężczyźni
zapłacili mu, podnieśli nieprzytomną kobietę i poszli, dziękując ojcu i
nazywać go Wielkim Cudotwórcą.
Moje wczesne dzieciństwo było
wypełnione strachem i żalem. Wielkość rodziny sprawiła, że poszczególnym
dzieciom poświęcano niewiele uwagi. Czułem urazę do ojca i matki i bałem
się odprawianych co noc czarów.
Ostatniego lata przed pójściem
do szkoły zostałem zamknięty przez ojca w gołębniku. Wieczorem przyłapał
mnie na wykradaniu pieniędzy z torebki mamy. Próbowałem uciec, ale złapał
mnie za kark.
- Nie uciekniesz tak łatwo. Będziesz
musiał zapłacić za kradzież.
- Nienawidzę cię! - wrzasnąłem.
Chwycił mnie i potrząsając mną w
powietrzu krzyknął z wściekłością:
- Ja cię nauczę odzywać się tak
do ojca!
Wziął mnie pod pachę jak worek i
poszedł przez ciemne podwórze do gołębnika. Usłyszałem, jak otwiera zamek.
- Do środka! - warknął - Jak posiedzisz
z ptakami, to się nauczysz.
Wepchnął mnie do środka i zatrzasnął
drzwi. Usłyszałem trzask zamka i przez szpary w ścianach dobiegł mnie stłumiony
głos ojca:
- I nie dostaniesz kolacji.
Usłyszałem jego kroki oddalające
się w kierunku domu. Skamieniałem ze strachu. Zacząłem walić pięściami
w drzwi, kopać w nie i wrzeszczeć przeraźliwie. Nagle szopa wypełniła się
łopotem skrzydeł i przerażone gołębie zaczęły uderzać o moje ciało. Zakryłem
twarz rękami i zacząłem histerycznie wrzeszczeć. Ptaki tłukły się o ściany
i uderzały dziobami w moją twarz i szyję. Upadłem na zapaskudzoną podłogę,
okryłem rękami głowę i starałem się osłonić oczy i nie dopuścić do uszu
hałasu łopoczących skrzydeł nad głową.
Minęła cała wieczność, zanim drzwi
się otworzyły i ojciec jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi i wywlókł
na podwórze.
- Następnym razem będziesz pamiętał,
żeby nie kraść i nie pyskować, kiedy cię ktoś przyłapie - powiedział ostro.
- Teraz umyj się i marsz do łóżka.
Tej nocy zasnąłem płacząc i śniły
mi się trzepoczące skrzydłami ptaki, które uderzały o moje ciało. Gdy poszedłem
do szkoły na następny rok, moja uraza do rodziców przekształciła się w
nienawiść do wszelkiej władzy. Potem, w wieku 8 lat, znienawidziłem rodziców
do reszty. Tego dnia było gorąco. Po południu mama i kilka innych "mediów"
siedziały za stołem w dużym pokoju i piły kawę. Znudziła mnie zabawa z
bratem i odbijać piłeczkę od podłogi wszedłem do pokoju, w którym siedziały.
Jedna z kobiet powiedziała do mamy:
- Twój Nicky jest takim miłym chłopcem.
Jest całkiem do ciebie podobny. Musisz być z niego bardzo dumna.
Matka popatrzyła na mnie z niechęcią
i zaczęła kołysać się w krześle do przodu i do tyłu. Wywróciła oczy w górę
tak, że widać jej było tylko białka. Wyciągnęła ręce przed siebie, na blat
stołu. Palce jej wyprężyły się i zaczęły drżeć. Powoli uniosła dłonie nad
głowę i zaczęła mówić śpiewnym tonem:
- To... nie... mój... syn. Nie,
nie Nicky. On - syn największego czarownika. Lucyfera. Nie, nie mój...
nie, nie mój... Syn diabła, syn szatana.
Upuszczona przeze mnie piłeczka
podskakując potoczyła się prze pokój. Powoli zacząłem się cofać ku ścianie,
a matka w swoim transie mówiła dalej i śpiewny ton jej głosu to wznosił
się, to opadał:
- Nie, nie mój, nie mój... ręka
Lucyfera na jego życiu... palec szatana dotknął jego życia... palec szatana
dotknął jego duszy... znak bestii na jego sercu... Nie, nie mój... nie,
nie mój.
Patrzyłem, jak łzy płyną jej po
twarzy. Nagle zwróciła się ku mnie i z szeroko otwartymi oczyma zaczęła
wrzeszczeć:
- Wynoś się, DIABLE! Odejdź ode
mnie! Zostaw mnie, DIABLE! Precz! Precz! Precz!
Byłem śmiertelnie przerażony. Pobiegłem
do moje pokoju i rzuciłem się na łóżko. Myśli przelatywały mi przez głowę
jak rzeka pędząca przez wąski kanion. "Nie jej dziecko... dziecko szatana...
nie kocha mnie... nikt mnie nie chce. Nikt mnie nie chce".
Zacząłem płakać, krzyczeć,
szlochać. Ból w piersi był nie do wytrzymania i zacząłem walić pięściami
w łóżko aż do zupełnego wyczerpania.
Stara nienawiść wybuchłą we
mnie z nową siłą. Nagle zalała moje serce tak, jak fala przypływu zalewa
rafę koralową. Nienawidziłem matki. Boże! Jak ja jej nienawidziłem! Chciałem
zranić ją, sprawić jej straszny ból - żeby wyrównać rachunek. Rzuciłem
się do drzwi i krzycząc pobiegłem do dużego pokoju. Kobiety jeszcze tam
siedziały. Z całej siły uderzyłem dłońmi w blat stołu i krzyknąłem. Przepełniająca
mnie nienawiść sprawiła, że się jąkałem i mówiłem niewyraźnie.
- N-n-n... nienawidzę cię! - wyciągnąłem
trzęsącą się rękę i pokazałem na matkę palcem. - Z-z-zapłacisz mi za to!
Zapłacisz mi za to!
Dwaj młodsi bracia stali w drzwiach
i patrzyli na mnie ze zdziwieniem, gdy pędem minąłem ich wybiegając z pokoju.
Zbiegłem po schodach, skręciłem i schowałem się pod gankiem, w ciemnej
i chłodnej kryjówce, z której już nieraz korzystałem. Siedząc w kucki w
kurzu usłyszałem śmiech kobiet, ponad który wybijał się głos matki i przenikał
prze podłogę:
- Widzicie, mówiłam, że on jest
dzieckiem szatana.
Jak ja jej nienawidziłem! Chciałem
ją zniszczyć, ale nie wiedziałem jak. Waląc pięściami w kurz płakałem z
wściekłości, a moim ciałem wstrząsał konwulsyjny szloch.
- Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!
Nienawidzę cię! - krzyczałem.
Ale nikt mnie nie słyszał - nikogo
to nie obchodziło. W gniewie zacząłem chwytać garściami kurz i ciskać go
z całej siły we wszystkie strony. Kurz osiadał na mojej twarzy i mieszał
się ze łzami, tworząc na niej błotniste strumyczki.
W końcu moja wściekłość minęła
i siedziałem w milczeniu. Słyszałem inne dzieci bawiące się na podwórku.
Jeden z młodszych chłopców śpiewał coś o ptaszkach i motylkach. Czułem
się samotny i wyobcowany. Dręczony nienawiścią i prześladowany, opętany
strachem. Usłyszałem trzaśnięcie drzwi gołębnika i ciężkie kroki ojca wychodzącego
zza domu i wstępującego na schody. Nagle ojciec zatrzymał się i zajrzał
pomiędzy stopniami w cień pod gankiem.
- Co tam robisz, chłopcze? - spytał.
Nie odzywałem się, mając nadzieję,
że mnie nie pozna. Wzruszył ramionami i poszedł dalej. Za chwilę zatrzasnęły
się za nim drzwi siatkowe.
- "Nikogo nie obchodzę" - pomyślałem.
W domu słychać było śmiech, w którym
rozpoznałem głos ojca. Wiedziałem, że ciągle śmieją się ze mnie.
Znów zalała mnie fala nienawiści.
Łzy popłynęły mi znowu po twarzy i znowu zacząłem krzyczeć.
- Nienawidzę cię, mamo! Nienawidzę
cię! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!
W furii rzuciłem się na ziemię i
zacząłem się po niej tarzać tam i z powrotem. Kurz pokrył mnie całego.
W końcu, zupełnie wyczerpany, zamknąłem oczy i rozpłakałem się. Po jakimś
czasie zapadłem w niespokojny sen.
Słońce już zatonęło w morzu,
gdy obudziłem się, na czworakach wylazłem spod ganku. Piasek zgrzytał mi
w zębach i od stóp do głowy byłem brudny. Kumkały żaby, cykały świerszcze,
bosymi stopami czułem wilgoć i chłód rosy.
Ojciec otwarł drzwi i snop żółtego
światła oświetlił mnie, stojącego u stóp schodów.
- Ty świnio! - wrzasnął ojciec.
- Coś robił tak długo pod tym domem?! Popatrz na siebie. Nie potrzebujemy
tu świń. Idź się ogarnąć i chodź na kolację.
Posłuchałem go. Ale myjąc się pod
studnią wiedziałem, że już zawsze będę go nienawidził. Wiedziałem, że już
nigdy nie będę kochał... Nikogo. Wiedziałem też, że już nigdy nie zapłaczę...
Nigdy. Synowi Szatana - strach, burd i nienawiść. Zaczęła się moja ucieczka.
Jest zwyczajem wielu portorykańskich
rodzin wysyłać dzieci do Nowego Jorku, gdy podrosną na tyle, by mogły same
dać sobie radę w życiu. Sześciu moich starszych braci już tam wyjechało.
Wszyscy byli żonaci i próbowali odmienić swój los.
Ja byłem zbyt młody, żeby
wyjechać. Jednak w ciągu najbliższych pięciu lat moi rodzice zdali sobie
sprawę, że nie mogę też pozostawać w Puerto Rico. Zacząłem sprawiać duże
kłopoty w szkole. Wszczynałem bójki, zwłaszcza z mniejszymi dziećmi. Pewnego
razu uderzyłem jedną dziewczynkę kamieniem w głowę. Stałem i w podnieceniu
patrzyłem, jak włosy nasiąkają jej krwią. Dziewczynka płakała głośno, a
ja śmiałem się.
Wieczorem ojciec uderzył mnie
w twarz tak silnie, że rozkrwawił mi usta.
- Krew za krew! - wykrzyknął.
Kupiłem sobie wiatrówkę i zacząłem
zabijać ptaki. Ale nie wystarczyło mi samo zabijanie. Bardzo lubiłem pastwić
się nad ich ciałami. Moi bracia unikali mnie z powodu mojej nienaturalnej
żądzy krwi.
W ósmej klasie pobiłem się
z nauczycielem w warsztacie. Był to wysoki chudy mężczyzna, lubiący gwizdać
za przechodzącymi kobietami. Pewnego razu nazwałem go "czarnuchem". Klasa
ucichła i cofnęła się pomiędzy maszyny, oczekując w napięciu dalszego rozwoju
wypadków. Nauczyciel podszedł to tokarni, przy której stałem, i powiedział:
- Wiesz co, mały, nie zgrywaj się.
- Przepraszam czarnuchu, nie miałem
zamiaru się zgrywać - odwarknąłem.
Zanim zdążyłem się ruszyć, zamachnął
się swoją kościstą ręką i poczułem, jak wargi rozgniatają mi się na zębach
pod strasznym ciosem. Poczułem, jak krew cieknie mi do ust i na brodę.
Rzuciłem się na niego z pięściami.
On był dorosłym mężczyzną, a ja ważyłem niecałe 50 kg; byłem jednak przepełniony
nienawiścią i ten cios wyzwolił we mnie furię. Nauczyciel oparł dłoń na
moim czole i trzymał mnie na odległość wyciągniętej ręki, a ja tylko bezskutecznie
młóciłem pięściami powietrze.
Gdy zorientowałem się, że
nie jestem w stanie go dosięgnąć, odskoczyłem i wrzasnąłem:
- Dostaniesz teraz za swoje, czarnuchu!
Idę na policję! Zobaczysz teraz! - i wybiegłem z klasy.
Nauczyciel pobiegł za mną wołając:
- Czekaj, przepraszam cię.
Ale ja pobiegłem dalej. Nie poszedłem
na policję. Zamiast tego poszedłem do ojca i powiedziałem, że nauczyciel
chciał mnie zabić. Ojciec był wściekły. Pomaszerował do domu i wrócił z
wielkim pistoletem u pasa.
- Idziemy chłopcze. Własnoręcznie
zabiję tego drania.
Pomaszerowaliśmy do szkoły. Ledwo
nadążałem za ojcem idącym wielkimi krokami i co chwila podbiegałem, żeby
nie zostać z tyłu. Serce mi skakało z radości na myśl, że będę patrzył,
jak ten wysoki nauczyciel będzie kurczył się ze strachu przed moim rozwścieczonym
ojcem. Ale nauczyciela nie było w klasie.
- Czekaj tu, chłopcze - powiedział
ojciec. - Pójdę do dyrektora i załatwię tę sprawę.
Mina mi zrzedła, ale czekałem.
Ojciec długo był w gabinecie dyrektora.
Wreszcie wyszedł, szybkim krokiem podszedł do mnie, chwycił mnie za rękę
i pociągnął gwałtownie.
- W porządku chłopcze. Musisz mi
jeszcze coś wyjaśnić. Idziemy do domu.
Znowu szliśmy szybko przez małą
wioskę i ścieżką w górę do domu. Ojciec ciągnął mnie za sobą za rękę. Przed
domem powiedział:
- Ty ohydny kłamco!
Zamachnął się, żeby mnie uderzyć,
ale uskoczyłem i pobiegłem ścieżką w dół.
- Dobra, uciekaj, mały, uciekaj!
- krzyknął ojciec. - Ale jeszcze wrócisz do domu. A wtedy spiorę cię na
kwaśne jabłko.
Wróciłem do domu, ale dopiero po
trzech dniach. Policja zatrzymała mnie, gdy szedłem poboczem drogi wiodącej
w góry. Błagałem ich, żeby mnie puścili, oni jednak odwieźli mnie do ojca.
A ojciec spełnił obietnicę.
Wiedziałem, że znowu ucieknę.
I znowu. I będę uciekał i uciekał, dopóki nie znajdę się tak daleko, że
nikt nie będzie mógł mnie zawrócić. W ciągu następnych dwóch lat uciekłem
pięć razy. Za każdym razem policja znajdowała mnie i przywoziła do domu.
Wreszcie doprowadzeni do rozpaczy rodzice napisali do mojego brata Franka,
pytają go, czy zgodziłby się, żebym przyjechał i zamieszkał u niego. Frank
się zgodził i rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu.
Gdy wyruszyłem, dzieci stały
w szeregu na frontowym ganku. Matka przycisnęła mnie do piersi. Miała łzy
w oczach. Chciała coś powiedzieć, ale nie wydobyła z siebie ani słowa.
Nie czułem do niej nic. Zupełnie nic. Podniosłem swoją walizeczkę, ponuro
odwróciłem się do niej plecami i poszedłem do starej półciężarówki, w której
czekał ojciec. Nie obejrzałem się ani razu.
Jazda na lotnisko w San Juan
trwała 45 minut. Tam ojciec wręczył mi bilet i wsunął mi w rękę poskładaną
dziesięciodolarówkę.
- Zadzwoń do Franka zaraz, jak tylko
znajdziesz się w Nowym Jorku - powiedział, Pilot zajmie się tobą, dopóki
Frank nie przyjedzie.
Stał i patrzył na mnie długo, górujący
nade mną; ciepły wiatr poruszał jego siwymi falującymi włosami. Musiałem
mu się wydawać mały i budzący litość, gdy tak stałem obok wejścia na lotnisko
z moją walizeczką w ręce. Wargi mu zadrżały, gdy wyciągnął do mnie na pożegnanie
rękę. I nagle objął moje wątłe ciało swoimi długimi ramionami i mocno przycisnął
mnie do siebie. Powiedział łamiącym się głosem:
- Mój synu
Puścił mnie i powiedział szybko:
- Bądź grzeczny, ptaszku.
Odwróciłem się, wbiegłem po schodach
do ogromnego samolotu i usiadłem koło okna. Przez szybę widziałem posępną,
samotną postać mojego ojca, "Wielkiego", stojącą koło ogrodzenia. Ojciec
uniósł w górę rękę, jakby chciał pomachać, ale postawszy chwilę, niezdecydowanie
odwrócił się i poszedł szybko do starej półciężarówki.
Jak on mnie nazwał? "Ptaszek?"...
Przypomniałem sobie pewien niezwykły moment sprzed lat, gdy ojciec zwrócił
się do mnie tak samo.
Siedziałem wtedy na stopniach
werandy, a on na werandzie kołysał się w bujaku, palił fajkę i opowiadał
mi portorykańską legendę o ptaszku, który nie miał nóg, ale stale lata.
Ojciec spojrzał na mnie smutno i powiedział:
- To jesteś ty, Nicky. Jesteś ciągle
niespokojny. Jak ptaszek, ciągle uciekasz.
Powoli pokiwał głową i popatrzył
w górę, na niebo, wypuszczając dym w kierunku liści winorośli, zwieszających
się z dachu werandy.
- Ten ptaszek jest drobny i bardzo
lekki. Waży mniej niż piórko. Wyszukuje prądy powietrzne i śpi na wietrze.
Stale ucieka. Ucieka przed jastrzębiami, sowami i innymi drapieżnikami.
Ukrywa się, latając zawsze między nimi a słońcem. Jeśli tylko znalazłby
się ponad nim, zobaczyłby go na tle ciemnej zieleni. Ale jego skrzydełka
są przejrzyste jak czysta woda w lagunie. Jak długo lata wysoko, nie widzą
go. On nigdy nie siada.
Ojciec odchylił się i wypuścił kłąb
błękitnego dymu.
- Ale jak on je? - spytałem.
- Je w locie - odpowiedział ojciec.
Mówił powoli, jakby miał przed oczami to drobne stworzenie. - Łapie owady,
motyle. Nie ma nóg, nie ma łapek i zawsze jest w powietrzu.
Byłem zafascynowany tą historią.
- Ale co się dzieje, kiedy jest
pochmurno? - zapytałem. - Co się dzieje, kiedy nie świeci słońce? Jak wtedy
ucieka przed swoimi wrogami?
- W pochmurną pogodę lata tak wysoko,
że nikt go nie może dostrzec. Tylko raz przestaje latać, przestaje uciekać,
gdy umiera. Bo gdy dotknie ziemi. Nie może już nigdzie uciec.
Ojciec poklepał mnie i popchnął
lekko.
- Idź teraz, ptaszku. Uciekaj, leć.
Twój ojciec zawoła cię, gdy skończy się czas ucieczki.
Pobiegłem przez łąkę machając rękami
jak ptak, próbując polecieć. Ale jakoś nie udawało mi się nabrać takiej
prędkości, żeby unieść się w powietrze.
Silniki samolotu zakaszlały,
wypuściły czarny dym i z rykiem ożyły. Wreszcie miałem polecieć. Ruszałem
w swoją podróż...
Autobus szarpnął i stanął.
Za szybami jaskrawe światło i kolorowe reklamy migotały w zimnej ciemności.
Siedzący po drugiej stronie przejścia mężczyzna wstał i skierował się do
drzwi. Poszedłem za nim. Wysiadłem przez tylne drzwi, które z sykiem zamknęły
się za mną. Autobus odjechał. Zostałem sam pośród milionów ludzi.
Podniosłem garść brudnego
śniegu i strąciłem z wierzchu zlodowaciałą skorupę. I oto leżał na mojej
dłoni, lśniący, biały i czysty. Chciałem wziąć go do ust i zjeść, ale zobaczyłem,
że na jego powierzchni pojawiają się małe ciemne punkty. I nagle zdałem
sobie sprawę, że powietrze pełne jest sadzy lecącej ze wznoszących się
nad dachami kominów, od której śnieg staje się podobny do sera posypanego
pieprzem.
Wyrzuciłem śnieg. To nie miało
żadnego znaczenia. Byłem wolny. Przez dwa dni wędrowałem po mieście. W
jakimś zaułku znalazłem stary płaszcz porzucony w śmietniku. Rękawy sięgały
mi poniżej dłoni, a brzeg płaszcza wlókł się po ziemi. Guziki były oderwane
i kieszenie podarte, ale było mi w nim ciepło. Noc przespałem w metrze,
skulony na siedzeniu.
Pod koniec drugiego dnia opuściło
mnie radosne podniecenie. Byłem głodny i zmarznięty. Dwukrotnie próbowałem
porozmawiać z kimś i poprosić o pomoc. Pierwszy człowiek po prostu mnie
zignorował. Przeszedł koło mnie, jakby mnie w ogóle nie było. Drugi pchnął
mnie na śnieg i powiedział:
- Zjeżdżaj, ty portorykański szczeniaku,
nie dotykaj mnie swoimi brudnymi łapami.
Przestraszyłem się. Starałem się
opanować strach podchodzący mi z żołądkiem do gardła. O zmierzchu znowu
chodziłem ulicami, włócząc płaszczem po chodniku i ściskając w ręku swoja
walizeczkę. Ludzie omijali mnie i oglądali się na mnie, ale nikt się mną
nie zainteresował. Każdy popatrzył i szedł dalej swoją drogą.
Dziesięć dolarów, które dostałem
od ojca, wydałem właśnie tego wieczora. Wszedłem do małej restauracji i
zamówiłem hot-doga, wskazują palcem na wiszącą nad zatłuszczonym barem
jego reklamę. Połknąłem go kilkoma kęsami i pokazałem, że chcę jeszcze
jednego. Mężczyzna za kontuarem pokręcił głową i wyciągnął rękę. Sięgnąłem
do kieszeni i wyciągnąłem poskładany banknot, wygładził go kilkakrotnie
i wetknął w kieszeń brudnego fartucha. Potem dał mi drugiego hot-doga i
miseczkę z papryką. Kiedy skończyłem, zacząłem go szukać wzrokiem, ale
on na dobre zniknął w kuchni. Poniosłem walizeczkę i wyszedłem na zimną
ulicę. To było moje pierwsze zetknięcie z amerykańskim zakładem gastronomicznym.
Skąd mogłem wiedzieć, że amerykańskie hot-dogi nie są po 5 dolarów?
Idąc ulicą napotkałem kościół
i zatrzymałem się przed nim. Przejście było zagrodzone ciężką żelazną bramą
zamkniętą na łańcuch spięty kłódką. Stałem przed tą szarą kamienną budowlą
i patrzyłem na wycelowaną w niebo iglicę wieży. Zimne kamienne ściany i
ciemne brudne szyby okien schroniły się za żelaznym ogrodzeniem. Posąg
mężczyzny o łagodnej twarzy i smutnych oczach wyglądał przez zamkniętą
bramę. Jego ramiona były wyciągnięte i pokryte śniegiem. Ale on był zamknięty
wewnątrz. A ja byłem zamknięty na zewnątrz. Powlokłem się dalej ulicami
i szedłem... szedłem...
Znowu zacząłem się bać. Była
już prawie północ i trząsłem się nie tylko z zimna, ale i strachu. Miałem
ciągle nadzieję, że ktoś zatrzyma się i spyta, w czym mi może pomóc. Nie
wiem, co bym odpowiedział, gdyby ktoś zaofiarował mi pomoc. Ale byłem samotny.
I przestraszony. I zagubiony.
Wokół mnie był tłum śpieszących
gdzieś ludzi, który nie zwracali na mnie uwagi. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, że człowiek może być samotny pośród miliona ludzi. Dal mnie samotność
oznaczała błądzenie po lesie albo po bezludnej wyspie. Ale to był gorsze
od wszelkiej samotności. Widziałem wystrojonych ludzi spieszących do domu
z teatru... starych mężczyzn sprzedających gazety i owoce przy małych,
czynnych cała noc stoiskach... policjantów patrolujących dwójkami ulice...
chodniki pełne zaaferowanych ludzi. Ale gdy patrzyłem im w oczy, dostrzegłem
w nich taką samą samotność. Nikt się nie uśmiechał, nie było ani jednej
radosnej twarzy. Wszyscy się śpieszyli.
Usiadłem na krawężniku i otwarłem
swoją walizeczkę. W niej, wepchnięta na dno, leżała poskładana karteczka
z napisanym ręką matki numerem telefonu Franka. Nagle coś szturchnęło mnie
z tyłu. Był to stary kudłaty pies, który wąchał wielki płaszcz, zwisający
luźno wokół mojego chudego ciała. Objąłem psa za szyję, przytuliłem go
do siebie i przycisnąłem głowę do jego brudnych kudłów, a on polizał mnie
po twarzy.
Nie wiem jak długo siedziałem
tam drżąc i głaszcząc psa. Ale gdy podniosłem głowę, zobaczyłem nogi dwóch
policjantów. Ich gumowe kalosze były mokre i zabłocone. Kudłaty kundel
wyczuł niebezpieczeństwo i uciekł w najbliższą przecznicę.
Jeden z gliniarzy szturchnął mnie
pałką w ramie i spytał:
- Czego tu siedzisz po nocy?
Wydawało się, że jego twarz była
całe mile nade mną. Z trudem, łamaną angielszczyzną, próbowałem wyjaśnić,
że się zgubiłem.
Policjant mruknął coś do drugiego
i odszedł. Ten, który został, ukląkł koło mnie na zabłoconym chodniku i
powiedział:
- Może ci w czymś pomóc, chłopcze?
Kiwnąłem głową i podałem mu kartkę
z numerem telefonu Franka:
- Brat - powiedziałem.
Policjant popatrzył na koślawe pismo
i pokiwał głową.
- Czy tam mieszkasz, chłopcze?
Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć,
więc tylko powtórzyłem:
- Brat.
Policjant kiwnął głową, pomógł mi
wstać i podeszliśmy do budki telefonicznej. Stojącej z kioskiem z gazetami.
Pogrzebał w kieszeni, wyjął monetę i wykręcił numer. Gdy odezwał się zaspany
głos Franka, policjant wręczył mi słuchawkę. Nie minęła godzina i znalazłem
się bezpieczny w mieszkaniu brata.
Gorąca zupa u Franka była
smaczna i czyste łóżko było przyjemne. Następnego dnia rano Frank powiedział,
że będę mieszkał u niego, a oni zaopiekują się mną i zapiszą mnie do szkoły.
Ale jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że nie zostanę tu długo. Zacząłem swoją
ucieczkę i nic mnie już nie zatrzyma.